czwartek, 3 grudnia 2009

Zimna wojna była czadowa.

Niesamowite co potrafią wymyślić odpowiednio zmotywowani ludzie, a przez „odpowiednio zmotywowani” mam na myśli: „masz rok na wysłanie tego cholernego kundla w kosmos albo przekonasz się czemu w naszej fladze jest młotek i sierp”. Tak. Zdecydowanie fajnie było w tamtych czasach. Ale odbiegam od tematu.. więc co robią zmotywowani ludzie?
Myślą.
Efekty ich burzy mózgów są porażające. Przykład? Proszę bardzo: wspaniała, kapitalistyczna myśl amerykańska miała mały problem podczas wczesnych lat zimno-wojennych. Czerwoni na długo przed USA wysłali w kosmos pierwszego satelitę i pierwszego człowieka, więc co robią Stany?
Wymyślają Projekt A119, który najprościej ujmując, zakładał zbombardowanie księżyca. Taktyczną Bombą Nuklearną. Nie mylą was oczęta – jajogłowi w USA chcieli zrobić księżycowi Hiroszimę. Osobiście uważam to za o wiele lepszy pomysł niż wysłanie tam człowieka, ale sztab uznał, że „mimo, że byłoby to wikuśnie spektakularne to chyba lepiej nie wpieniać opinii publicznej” (cytat z głowy). Pewnie tej decyzji towarzyszył Niechętny Pomruk Aprobaty, czyli taki jaki wydają dzieci gdy bawią się w piaskownicy a mama woła na obiad. No więc wszyscy spuścili głowy, wysłali tam Armstronga i więcej nie wracali do sprawy.
Na dziś to by było na tyle. W sumie potraktujcie to jako wstęp do mojego prywatnego TOP 3 szalonych zimno-wojennych Radzieckich pomysłów.

PS. Aha. Wybuch miał wyglądać mniej-więcej tak:

niedziela, 29 listopada 2009

Krótki poradnik grania na nosie bucom z Hollywood.

W tym roku w październiku miała miejsce premiera pewnego filmu, który udowodnił, że są jeszcze na świecie historie warte opowiedzenia. Pamiętacie tą scenę z Braveheart co Szkoci wystawiają gołe dupy do Brytoli? To samo zrobił Neill Blomkamp ze swoim Dystryktem 9. Pokazał biednym Hollywoodzkim reżyserom dupę, środkowe palce i jeszcze kilka obelżywych i obscenicznych gestów.
Jak mu się to udało? Oto kilka koniecznych do wypełnienia punktów. Trzeba:
1. Znać Petera Jacksona (najlepiej tak dobrze żeby pożyczył $30mln).
2. Nakręcić film o kosmitach.
3. Wrzucić do niego przemoc (FLAKI!!), przekleństwa (FOKKING!!) i broń.
4. Mieć naprawdę dużo przekleństw.
5. Przyprawić całość naprawdę niebanalnym pomysłem i trochę głębszym przesłaniem.
Aha.
6. Trzeba dać jeszcze Wikusa.













A tak na serio: wiecie czemu ten film jest taki wikuśny? (znaczenie słówka „wikuśny”: zajebisty) Mimo, że opowiada o „inwazji” kosmitów na Mateczkę Ziemię to jest taki… prawdziwy. Wplecione w fabułę są wywiady z ludźmi, którzy mają jakiś pogląd na całą sytuację, akcja czasami jest pokazana z nietypowych kamer (przemysłowe, z ręki, z helikoptera telewizyjnego), główny bohater jest zwyczajny. Szary urzędnik z debilnym wąsem i jeszcze głupszą fryzurą, który pod wpływem wydarzeń zmienia się nie do poznania.
I kopie dupy.
Ważny jest też fakt, że akcja dzieje się w Johannesburgu, a nie znowu w [tu wpisz dowolne Amerykańskie miasto, najlepiej stolicę]. Tak! Filmowcy odkryli, że istnieją inne kraje niż USA! Co za tym idzie fabuła jest pozbawiona tego głupiego, cholernego Amerykańskiego patosu. Tak więc żadnych łopoczących dramatycznie flag, żadnych latających w myśliwcach prezydentów, żadnych „Za naszą ojczyznę!”.
Wikuśnie!
Tak więc podsumowując: szukacie czegoś nowego? Szukacie czegoś efektownego? Porywającej fabuły? Genialnej muzyki? Odpowiedzią jest: Dystrykt 9.

niedziela, 11 października 2009

Ja pierdzielę, cholerni paparazzi.

Mimo, że to mój pierwszy wpis obędzie się bez obietnic w stylu: „będę pisał jak najczęściej” itp. Nie wspomnę ani słowem o czym dokładnie będę pisał. Głównie dlatego, że sam jeszcze tego nie wiem. Nigdy nie byłem dobry we wstępniakach więc i tego chyba czas zakończyć. Zatem krótko i na temat: zapraszam do lektury!

Dziś połączę się ze swoją patriotyczną częścią.

Będę zachowywał się jak na Polaka przystało.

Będę.. marudził.

Wielu z nas może powiedzieć, że nie trafili w swoje czasy. Jedni woleliby pewnie siać pożogę na średniowiecznych polach bitew i rozłupywać czaszki niewiernych zajebiście wielkimi toporami, inni pewnie woleliby pogrążyć się w rozpaczy nad kruchością ludzkich emocji a potem strzelić sobie w łeb (nienawidzę cię drogi Werterze, nienawidzę!) a jeszcze inni chcieliby stać się gangsterami i przemycać alkohol przez granice Kanady.

Jakkolwiek kusząca jest każda z tych wersji, no może oprócz Wertera (nawet się zastrzelić nie umiał ciota), mi bardziej by odpowiadało urodzić się w latach 30tych. W tamtych i odrobinę późniejszych czasach triumfy świecili najwięksi fotografowie, w tym wielki Robert Capa. To były czasy świetności, gdy zawód ten był kojarzony głownie z szarmanckimi i odrobinę szelmowskimi reporterami. Bez tego drugiego nie było możliwości uwiedzenia wielkich gwiazd Hollywoodu, które to uwodzenie zdawało się być wpisane w zawód (i ponownie na prowadzenie wysuwa się Robert Capa; Ingrid Bergman, z którą się związał to był kawał niezłej laski). Dzięki temu, że było ich naprawdę niewielu ich praca była czystą przyjemnością. Znali wszystkich.

Przykłady? Proszę bardzo:

Robert Capa (no co.. lubię gościa) znał m.in.: Ernesta Hemingwaya, Gary Coopera, Gene'a Kelly’ego i wielu innych.

A teraz? Czy byłoby możliwe spotkanie się w Paryskiej knajpce sam na sam z gwiazdą formatu Marleny Dietrich? Nie sądzę. Bardziej prawdopodobne byłoby oberwanie w buzię od ochroniarza i uczestnictwo w poniżającej scenie tańca na aparacie w wykonaniu owego goryla. I pozew do sądu. A po rozprawie, kolejny pozew i tak dalej.

Dziękuję wam panowie paparazzi. Jesteście zajebiści. Nie dość, że obdzieracie z szat i eksponujecie nago znane osobistości, to zrobiliście coś gorszego. Coś czego wam nie wybaczę nigdy.

W poszukiwaniu taniej sensacji obdarliście fotografię z całego romantyzmu.

Stokrotne dzięki. Szkoda, że nie wzięliście przykładu z Wertera.