poniedziałek, 31 stycznia 2011

Koleś spotyka kolesiówę. Koleś się zakochuje. Kolesiówa nie.

Jakiś czas temu miałem okazję obejrzeć debiutancki film Marca Webba pt. "500 dni miłości" i muszę wam wyznać, że jestem nim absolutnie oczarowany. Wszystkich, którzy zadrżeli teraz o moje zdrowie psychiczne chciałbym uspokoić: nadal nie przepadam za komediami romantycznymi. Rodzi się zatem pytanie dlaczego tak mi się spodobał ten film?

Przede wszystkim dlatego, że wyłamuje się ze sztywnych ram w które reszta filmów romantycznych ochoczo się wciska. Nie mamy tutaj klasycznego schematu gdzie oni, zazwyczaj różniący się jak Jasna i Ciemna Strona Mocy, poznają się i jest jedwabiście przez jakiś czas (najczęściej ukazuje nam to świetny w zamyśle montaż scen wypełnionych radością z przygrywającą w tle wesołą melodyjką, nierzadko osiągający zabójczy poziom słodkości).

poniedziałek, 24 stycznia 2011

"The Internetional"®, czyli jak podbić Hollywood.

Mówi się, że życie pisze najlepsze scenariusze, co pewnie wyjaśnia dlaczego 99% filmów jest teraz kręconych na podstawie autentycznych wydarzeń. Prawdę mówiąc to zjawisko jest tak powszednie, że naprawdę bym się nie zdziwił gdybym ujrzał planszę ze słowami: "based on a true story" przed seansem Transformersów 3. Ale odbiegam trochę od tematu. Dziś opiszę krok po kroku jak będzie wyglądał proces produkcji takiego filmu. A więc: AKCJA!

PUNKT PIERWSZY: scenariusz.
Jak już wspominałem, świetną historię idealnie nadającą się do sfilmowania dostarczy nam życie. Pozwólcie, że zapytam: wiecie kto posiada klucze dostępu do Internetu?


Tzn, kto oprócz tego kolesia.















wtorek, 11 stycznia 2011

I ty mówisz, że masz pecha?

Pozwólcie moi drodzy czytelnicy, że zadam wam pytanie: jak często mówicie o sobie, że macie pecha jak mało kto? Jakie doświadczenia zmuszają was do takiej refleksji? Jakkolwiek byście nie odpowiedzieli chcę was pocieszyć (to jest starożytna technika.. starsza nawet od klepania po plecach w rytm słów "no już już") że na świecie istnieją ludzie, którzy mają gorzej. Zaznaczam, że nie chodzi mi tu o "standardowe gorzej" gdzie ludziom po prostu się w życiu nie powiodło. Nie. Mam na myśli istoty ludzkie będące chodzącymi magnesami przyciągającymi nieszczęścia niczym świeżo wyprane spodnie przyciągające plamy po jedzeniu.


Ciekawe czemu po wpisaniu "stained pants" w Google wyskoczyło m.in. to zdjęcie.














Dzisiejszy wpis jest swego rodzaju listą TOP3 największych pechowców, którą chcę rozpocząć kategorią "warte wzmianki". Otóż żył sobie pod koniec dziewiętnastego stulecia pan o imieniu Henry Ziegland, który zerwał ze swoją dziewczyną. Ona reagując jak każda typowa nastolatka w XIX wieku popełniła samobójstwo co "odrobinę" poruszyło jej brata. Wkraczając na drogę, która do złudzenia przypomina kiepski dramat brat naszej denatki postanowił się zemścić strzelając panu Zieglandowi w twarz z preferowanym skutkiem śmiertelnym, po czym on też popełnił samobójstwo (a nie mówiłem? kiepski dramat jak się patrzy). Ale Ziegland nie zginął... kula tylko otarła się o jego twarz i utkwiła w drzewie.

Wiele lat później Henry postanowił ściąć to drzewo, lecz stawiło ono wyjątkowy opór. Co zatem zrobił nasz bohater? Użył dynamitu by wysadzić konar. Jak wszyscy się już pewnie domyśliliście pocisk, który utkwił w drzewie został wyrzucony z ogromną siłą... w czaszkę Zieglanda. Cóż.. pan Henry nie oszukał przeznaczenia...

W przeciwieństwie do państwa Cairns-Lawrence, którzy co rusz wymykają się z objęć Śmierci. Musicie bowiem wiedzieć, że Jason i Jenny Cairns-Lawrenceowie nie tylko są magnesem na pecha - przyciągają też terrorystów. Wszystko zaczęło się 11 września 2001, gdy będąc w pobliżu World Trade Center przeżyli koszmar NAJWIĘKSZEGO w historii ataku terrorystycznego. Ale co tam.. Nowy Jork rocznie przyciąga 47 milionów turystów z całego świata, więc to mógł być każdy z nas prawda? Prawda... ale dla tego małżeństwa to nie był jeszcze koniec ponieważ Śmierć miał nowy plan.

Jason i Jenny w lipcu 2005 znaleźli się w Londynie podczas niesławnych zamachów (NAJWIĘKSZYCH w historii Anglii) na system komunikacji miejskiej. Jak się okazało i tym razem pokrzyżowali plany Mrocznemu Kosiarzowi, który wrócił do fazy planowania. Wiem, że wydaje się wam że to statystycznie bardzo prawdopodobne, że w dwóch tak wielkich miastach MUSIAŁ się znaleźć ktoś kto by uczestniczył w tych dwóch zamachach. Przyznałbym wam rację gdyby nie...


Ratuj się kto może! Do miasta przyjechali Jason i Jenny!











... kolejny zamach, w którym uczestniczyli trzy lata później. Nieszczęśliwym miejscem tym razem okazał się Bombaj, gdzie w NAJWIĘKSZYM zanotowanym ataku terrorystycznym w tym kraju od kul i wybuchów zginęły setki ludzi. Ja w tym momencie zacząłbym podejrzewać, że padłem ofiarą klątwy Voodoo (choć ta doktryna religijna ostatnio niestety uległa popkulturze).

Na drugim miejscu uplasował się pan Tsutomu Yamaguchi (dla ułatwienia połączyłem jego imię i nazwisko i będę go nazywał Tamagochi). Dnia 6 sierpnia 1945 roku Tamagochi został wysłany w delegację do Hiroszimy. Jak łatwo się domyślić ledwo wysiadł z pociągu gdy 2 kilometry dalej na miasto spadła bomba atomowa nadając słowu "rozwałka" nowe znaczenie. Rozerwała biedakowi bębenki uszne i tymczasowo go oślepiła. Po spędzeniu nocy w schronie Tamagochi postanowił wrócić do domu i zdać relację szefowi (stało się coś takiego a on myślał o pracy?!). No więc po krótkim zastanowieniu wyruszył w podróż do domu znajdującego się...

... w Nagasaki.


Pogoda na dzisiaj: lekko zachmurzone i bezwietrzne niebo sprzyjające zrzuceniom bomb.












Chwilę po przybyciu Tamagochiego, dwa kilometry od miejsca jego pracy spadł "Grubas" (pierwsza bomba nazywała się "Maluszek"... halo panowie! Ktoś ma tu niepokolei w głowie!) obracając w perzynę większość miasta i tapetując ściany obrysami ludzi złapanych w pole rażenia. Nasz dziarski japończyk stał się w ten sposób jedyną osobą na świecie, która przeżyła dwa wybuchy nuklearne. O dziwo nasz bombo-odporny kumpel dożył sędziwego wieku 93 lat (zmarł rok temu w styczniu). Gdyby na jego miejscu był jakiś Amerykanin to po wchłonięciu takiej dawki radiacji pewnie by się zamienił w jakiegoś Super Herosa (albo superłotra, który będzie walczył z Supermanem.)

Naszym ostatnim pechowcem jest niejaki Frane Selak z Chorwacji. Chyba najłatwiej będzie jeśli wymienię jego przypadki od myślników:

- Podróżując do Dubrownika jego pociąg się wykoleił i wpadł do lodowatej rzeki (był styczeń). Selak wyszedł z niego z "tylko" złamaną ręką i otarciami.
- Gdy leciał samolotem drzwi wypadły z kadłuba wysysając go na zewnątrz. 19 osób zginęło. Selak cudem wylądował na stogu siana (myślałem, że to tylko w bajkach się zdarza)
- Jechał autobusem, gdy kierowca stracił kontrolę nad pojazdem i wpadł do rzeki. 4 osoby zginęły. Selak w tym momencie stał się żywym symbolem "wal się" skierowanym ku Śmierci.
- Uciekł z samochodu, po tym jak zapaliła się pompa paliwowa. Cały samochód spłonął w kilka sekund.
- Kolejny jego samochód stanął w płomieniach, które dostały się przez wywietrzniki do środka paląc włosy na jego głowie (wam też się wydaje, że Śmierć nie ma wyobraźni?)
- Potrącił go autobus.
- Starając się uniknąć zbliżającej się ciężarówki zjechał samochodem z klifu. On sam wylądował na drzewie a samochód spadł 300 metrów niżej i wybuchł (Znowu.. czy takie rzeczy nie powinny się dziać tylko w kreskówkach?)

Ale wiecie co? Przypadek pana Selaka (jak i większości przestawionych ludzi) pokazuje, że jednak istnieje coś takiego jak "szczęście w nieszczęściu". Zacznijmy od tego, że każdy przeżył (z wyjątkiem pana Zieglanda... no ale dynamit i drzewo? To było pewne, że coś pójdzie nie tak). Wracając do miłego pana z Chorwacji... w końcu szczęście wróciło do niego w postaci $1 000 000, które wygrał na loterii. To daje nadzieję, że nawet najgorszemu pechowcowi na Ziemi los może zacząć sprzyjać. Tą optymistyczną myślą chciałbym zakończyć dzisiejszą notkę. Howgh!

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Kącik złośliwości: 3D.

Do napisania tej notki zainspirowała mnie reklama 3D Sony, którą widziałem wczoraj przed seansem filmu "Tron: Dziedzictwo" (o którym też nie omieszkam szerzej wspomnieć). Otóż przed wyświetleniem owej reklamy zostałem poinformowany przez stosowny napis bym założył gogle 3D i delektował się uczuciem bycia "tam". Po kilku sekundach coś przestało mi pasować i chcąc się upewnić rzuciłem moim uzbrojonym w podwójne okulary okiem



Tak mniej-więcej wyglądam jak założę okulary na okulary.










na Patrycję, która już zdjęła swoje okulary i z kpiącym uśmiechem dalej zaczęła oglądać reklamę która jak się okazało była w 2D. W moim subiektywnym odczuciu filmy w 3D są jak ta reklama - oszukane.

Zacznijmy od tego, że ogromny ogrom filmów wyświetlanych w trójwymiarze tak naprawdę nie jest trójwymiarowy. Kręcone są tradycyjnymi metodami i dopiero podczas post-produkcji przetwarzane są na trzeci wymiar. No bo kurcze po co wydawać pieniądze na drogi sprzęt do kręcenia filmów skoro można zatrudnić przygarbionych facetów z ich laptopami, którzy za połowę tej ceny sztucznie dodadzą 3D? A wiecie co jest jeszcze gorszego? Sceny kręcone absolutnie tylko po to by pokazać "uuu jakie to wspaniałe jest to 3D". To nic, że przez większość filmu trójwymiarowe są tylko jakieś krzaczki i listki - to mało istotne bo właśnie w naszą stronę wyciąga rękę wokalista Linkin Park i och! jaki on jest ślicznie trójwymiarowy!



Zabierzcie mnie z tego filmu!!











Inną rzeczą, która sprawia że mam ochotę poddać średniowiecznej lobotomii (instrukcja tutaj) ludzi odpowiedzialnych za popularyzację 3D jest fakt, że wciskają nam na siłę coś czego tak naprawdę nie możemy użyć. Gdy będąc w fazie zauroczenia trzecim wymiarem podszedłem do przecudowniastego telewizora ("ma procesor który sam ustala co ma być 3D wow!") by zapytać o jego cenę usłyszałem w odpowiedzi magiczną liczbę: 6600zł. Nie zrażony ceną pytam ile jest okularów w zestawie. "Nie ma żadnych" - usłyszałem od miłego pana sprzedawcy (który się przy tym uśmiechnął z zakłopotaniem), a ja następnie z drżącym sercem zapytałem o cenę jednej pary. Odpowiedź mnie powaliła: 700zł. (teraz to już na szczęście trochę staniało.. akurat do takiej ceny by ciągle pozostać poza zasięgiem statystycznego Polaka) No ale powiedzmy, że kupiliśmy sobie ten cudny sprzęt i chcemy obejrzeć jakiś dobry film. Okazuje się że ich jest tyle, że ślepy rzeźnik zliczyłby to na palcach jednej ręki. Na szczęście na ratunek przychodzą animacje, z tym że po tygodniu widziało się już wszystkie. No a co z telewizją? Nie rozśmieszajcie mnie... W Polsce nie ma w tej chwili żadnego kanału w 3D.



No i po co to kupowałem?!















Dobra.. podejrzewam, że w tym momencie część z was się piekli że nie wspomniałem o "Awatarze". Cóż.. zrobiłem to specjalnie bowiem "Awatar" jest jednym z dwóch filmów, które przełamują wyżej wymienione argumenty. 3D nie jest w nim oszukane, został nakręcony od razu w tej technologii (ba.. nawet kamery filmujące w trzecim wymiarze wynaleźli na jego potrzeby) i, najważniejsze, trójwymiar jest w nim tylko środkiem przekazu a nie głównym wabikiem na zmęczonych życiem widzów, którzy chcą tylko popatrzeć na ładne ruchome obrazki.

Tym drugim filmem jest właśnie "Tron: Dziedzictwo". Pomijam zaskakującą jak na produkcję Disneya dorosłość przesłania i odrobinę zbyt prostą fabułę - w tym filmie najważniejsze są efekty specjalne. A te są świetne! Wizja Sieci (świata w cyberprzestrzeni zaludnionego przez różne programy) jest genialna i zarazem bardzo plastyczna. Piękna stylistyka urzeka już od samych napisów początkowych gdy pojawia się logo Disneya a gdy to wszystko poprzemy muzyką robioną przez Daft Punk otrzymujemy mocno satysfakcjonujący spektakl. A jak w tym filmie prezentują się efekty 3D? Poza odrobinę zbyt ciemnym obrazem (czego się w sumie spodziewać po przyciemnianych okularach?) idealnie wpasowują się w przedstawiony świat. Nie straszą nadmierną nachalnością, nie wymuszają żadnych scen i tak naprawdę są częścią opowieści: tylko sceny dziejące się wewnątrz cyberprzestrzeni są trójwymiarowe, reszta natomiast jest prezentowana w 2D. To jest tak genialne rozwiązanie, że aż twórcy musieli umieścić na początku filmu stosowny tekst by widzowie nie zastanawiali się czy im przypadkiem okulary nie szwankują.



Jest też nowy kinowy madafaka: Rinzler.

















Zatem podsumowując: "Tron: Dziedzictwo" jest filmem bardzo wartym obejrzenia (na osobne pochwały zasługują Michael Sheen za postać Castora i Jeff Bridges za jego podwójną rolę) pod warunkiem, że nie spodziewacie się odkrywczej fabuły tylko fantastycznych efektów. A co do 3D... panowie producenci przestańcie nam na siłę wciskać byle szajs z magicznym znakiem 3D! Trzeci wymiar nie musi być zły ale to jak jest obecnie wykorzystywany woła o pomstę to braci Lumiere! A sukcesu "Awatara" i tak nie powtórzycie!

PS. Jeśli tak będzie wyglądało Toy Story 4 to ja w to wchodzę!