niedziela, 26 lipca 2015

Recenzja filmu "Ant-Man"

Przed pójściem do kina słyszałem sporo komentarzy w stylu "co? Człowiek-Mrówka? A potem może jeszcze Człowiek-Struś?". Ludzie pydzili ten film zanim go obejrzeli bo superbohater w nim występujący był mało znany. Ale chyba zapomnieli ze taki np Ironman zanim dostał swoja kinówkę był jeszcze mniej znany. Dlatego mając to na uwadze i wspierając się innymi recenzjami wybrałem się do kina (przy okazji namawiając niechętną żonę). I wiecie co? Warto!

Najlepszy plakat ever?
Nie będę was zanudzał opisami fabuły, od tego są recenzje zachodnich portali - jak można opis całej fabuły dać w recenzji?! Nie dziwie się ze ludzie są nieufni względem moich recek (ale chcę zapewnić - nie ma tu ŻADNYCH spojlerów!). Ale wracając do tematu: mamy tu do czynienia z filmem z gatunku heist, komedią i kinem typu Marvel w jednym. Dokładnie w tej kolejności. Ant-Man przez spory fragment filmu toczy się jak kolejna część Ocean's Eleven z dużą dozą humoru (i to takiego naprawdę zabawnego!) oraz z wykorzystaniem stroju zmniejszającego. Rozwój fabuły śledzimy z zainteresowaniem a reżyser umiejętnie dyryguje tempem by na koniec dać nam rewelacyjne sceny akcji (cały czas podsycane humorem). Zmiana skali tychże nie oznacza zmiany intensywności, a nawet śmiem twierdzić, że wręcz przeciwnie! Do tego dochodzą aktorzy: grający przeciętniaka Paul Rudd (Ant-man) oraz jego ziomek Michael Pena. O ile Rudd wnosi do filmu cząstkę zwykłego faceta (którego, jak się zastanowić, bardzo brakowało w Uniwersum Marvela - nawet Hawkeye jest agentem specjalnym z niesamowitym celem) i robi to świetnie - bo nie sposób go nie lubić, o tyle Michael Pena prawie kradnie cały show! Na ich barkach spoczywa większość ciężaru komedyjnego aspektu filmu i na szczęście obaj panowie wywiązują się perfekcyjnie, nie są przy tym wymuszeni i widać, że dobrze się bawili w swoich rolach.

Wiecie jaki inny film od Marvela można by przyrównać do Ant-Mana? Strażników Galaktyki. Lekki, zabawny, z mniej znanymi bohaterami, ciekawe akcje i słaby główny wróg. Rożnica jest taka. że według mnie Ant-Man jest znacznie bardziej interesujący. Głownie dlatego, że dzieje się w innej skali (haha!) i ma inna formułę. Wydaje mi się, że władcy Marvela precyzyjnie wyliczyli kiedy dać nam Ant-Mana: po ogromnych, epickich i przeładowanych herosami (i słabych) Avengersach 2 wrzucili nam coś na rozluźnienie. Plusem jest też, że Ant-Man w żaden sposób nie stara się prowadzić nas do czegoś większego; mimo, że jest częścią MCU (Marvel Cinematic Universe) sprawdza się jako samodzielny film. Jednocześnie twórcy wywrócili wszystkie dotychczasowe schematy do góry nogami. I jeśli mam być szczery na dobre im to wyszło. W skrócie, Ant-Man to 2 godziny dobrej, niezobowiązującej zabawy!

Podsumowując: dla kogo jest ten film? Dla zagorzałych fanów Marvela ale też dla tych, których ekranizacje komiksów o superherosach zaczęły powoli nudzić. Spodobać się może też tym, którzy nie siedzą w Marvelu po uszy bo pomijając kilka małych nawiązań można się bawić dobrze bez znajomości poprzednich części. Polecam!

PS. Scenki na napisach są dwie! Jedna w połowie, jedna na samiutki koniec! Niedługo to pół filmu się będzie działo na napisach.

niedziela, 5 lipca 2015

Atak kultury: recenzja "W Głowie Się Nie Mieści"

Na wstępie chciałbym dokonać pewnej dystynkcji. Mianowicie od jakiegoś czasu (zaczęło się od Odlotu chyba) pixar podzielił swoje filmy na dwie kategorie: bajek (Uniwersytet Potworny) oraz filmów, które są tworzone techniką animacji komputerowej. "W Głowie Się Nie Mieści" zalicza się do tej drugiej kategorii z przyczyn, które poznacie czytając dalszą część notki.

W najowszej animacji Pixar podjął sie karkołomnego zadania: rozbił narrację na dwie części; na dwie mimo, że połączone to jednak osobne historie dziejące się na różnych płaszczyznach. Poznajemy Riley, pełną życia 11 latkę, dla której przeprowadzka do nowego miasta jest jak oglądanie 2 odcinków "Trudnych Spraw" pod rząd: traumą. Jednocześnie poznajemy 5 podstawowych emocji, siedzących przytulnie w głowie Riley i dowodzących jej życiem. Radość, Złość, Smutek, Strach i Odraza (moja ulubienica) muszą sobie radzić ze sterowaniem uczuciami dziewczynki w ciężkim dla niej okresie. A jak się pewnie domyślacie nie jest to łatwe zadanie.
Reakcja emocji na filmik o pewnych dziewczynach i ich kubeczku.
Ogólnie film jest odpowiedzią na pytanie "co gdyby emocje miały emocje". I nie ukrywam, że jest dzięki temu bardzo poruszający. Jeśli nie jesteście emocjonalną pustynią to wzruszy was conajmniej raz. Jednocześnie lekcja jaka z niego płynie jest wyjątkowo dorosła i wykracza daleko ponad schematy w stylu "polub swoją mamę" (Merida Waleczna) czy "przyjaźń przede wszystkim" (Toy Story). Muszę przyznać, że byłem odrobinkę zaskoczony - spodziewałem się bardziej śmiesznej bajki niż takiego dorosłego podejścia do tematu. I to jest jedyny problem związany z tym filmem - to nie jest bajka dla dzieci. Jeśli chcecie by wasze pociechy się uśmiały na całego to poślijcie je na "Minionki". Serio. Na potwierdzenie tej tezy: najgłośniej z gagów w "W Głowie Się Nie Mieści" na moim seansie śmiali się właśnie dorośli.

"W Głowie Się Nie Mieści" to film, który tak naprawdę mógł się udać jedynie magikom z Pixaru. Mimo, że nie jest to arcydzieło na skalę "Wall-e" czuć w nim magię tuzów animacji a ich nieskrępowana pomysłowość w końcu znalazła ujście. Tak świetnie wymyślonego świata w animacjach nie widziałem dawno. Wszystko w nim gra i styka (jak metal podczas zimnego spawu!), począwszy od postaci (za minki Odrazy chcę przybić pionę!) po projekt świata wewnątrz umysłu dziewczynki. Wszystko to składa się na bardzo fajną podróż pełną optymizmu, radości ale też i smutku i refleksji - tak jak ma to miejsce w życiu. Polecam każdemu, kto ma ochotę na coś naprawdę nowego i innego ale niekoniecznie mega zabawnego. 

PS. "W Głowie Się Nie Mieści" w ogóle nie jest reklamowany. Wydaje się, że dystrybutorzy położyli lachę na nim i wszystkie nakłady przeznaczyli na "Minionki". Poza jakimiś śmiesznymi zeszytami w empiku nie uświadczycie żadnych informacji o nim. Strasznie mnie to boli ponieważ film jest wart obejrzenia.

środa, 24 czerwca 2015

Atak Kultury: recenzja "Jurassic World".

Uwielbiam to uczucie - nie spodziewasz się niczego a i tak się zawodzisz. Musze jednak się przyznać, że gdy na początku filmu puścili lekko zmodyfikowany ale nadal rozpoznawalny kultowy motyw przewodni pomyślałem: "to się jednak mogło udać". Jako ogromnemu fanowi poprzednich części (ale nie trzeciej) przyjemne ciarki przebiegły po plecach na widok znajomej wyspy. Niestety entuzjazm był krótkotrwały. Chcecie wiedzieć co poszło nie tak? Zapraszam do dalszej lektury!

Nowa atrakcja Fokarium na Helu

20 lat po katastrofie pierwszego parku marzenie Johna Hammonda się ziściło - Park Jurajski został oficjalnie otworzony. Dziennie odwiedzany przez 20000 ludzi jest wielkim sukcesem. Niestety, ludzie to gatunek, któremu wszystko jest stanie spowszednieć w wyjątkowo krótkim czasie. Stąd też decyzja, żeby do parku wprowadzić nową atrakcję - genetycznie modyfikowanego dinozaura. Oczywiście jest to katastrofalnie głupi pomysł bowiem po chwili dinuś się uwalnia i sieje spustoszenie. I gdy na wyspie zapanuje chaos, powodzenie w powstrzymaniu tego gadziego psychopaty będzie zależało od młodej pani dyrektor parku i tresera (tak!) velociraptorów.
Prawie jak Żółwie Ninja
Podobało mi się w miarę przedstawienie samego parku. Pomysł był ciekawy - zrobić z tego nie safari lecz coś na wzór Disneylandu. Pełno spoconych, grubych amerykańskich turystów, małe zoo dla najmłodszych itp. Gorzej, że sceny na które liczyłem - chaos i zniszczenie parku zajmują śmiesznie mało czasu. Pewnie dlatego, że nie da się pokazać jatki w ograniczeniu wiekowym PG 13. Ogólnie film bardziej się skupia na ludziach za co mu chwała, szkoda tylko, że to co się dzieje jest dość nudnawe. Każda scena, w której nie ma Chrisa Pratta i Bryce Dallas-Howard albo, w której nikt nie ginie pożarty jest mało ciekawa. Brakuje mi też lekkości w dialogach, tak charakterystycznej dla pierwszej i drugiej części.

Jurassic World da się podzielić na 5 części. Pierwsze trzy są nudnawe, czwarta część jest fajna - VELOCIRAPTORY!, a piąta na zasadzie "o! to ciekaa... no nie, co oni robią?!". Powiem wam, że sceny ze zwiastunów, które uważałem za najbardziej naciągane i bezsensu w kontekście filmu urosły do rangi najlepszych. Film cierpi też na Syndrom Dużego Potwora. Bo żeby utrzymać suspens trzeba jakoś ukrywać 15 metrowego potwora prawda? W końcu musi nagle wyskoczyć żeby podnieść ciśnienie u widza prawda? Więc dochodzi do absurdów w stylu, wielkiego jaszczura, którego nikt nie usłyszał ani nie wyczuł (pamiętacie wodę w szklance w pierwszej części? Co trzęsła się od kroków T-rexa mimo, że nie było go widać? No właśnie) wyskakującego zza węgła. Wiecie co mnie też zabolało? Jak to możliwe, że po 20 latach od pierwszej części efekty specjalne wyglądają gorzej? W niektórych scenach oczywiście użyto animatroniki i wygląda to fajnie; dokładnie tak jak powinno. Podobały mi się też animacje Velociraptorów, które miały w swych ruchach świetnie odwzorowaną dzikość i ich zwinność. Szkoda tylko, że reszta była zbyt widocznie cyfrowa - to wina wyeksponowania dinozaurów, postawienia ich w świetle dnia i kazania im robić dzikie ewolucje. Pomijam też 400 metrowe sprinty w szpilkach na nogach - to jest temat dla Pogromców Mitów.

Jurassic World pełen jest odniesień do poprzednich części i to na tyle skutecznych, że udaje mu się zagrać na naszym sentymencie i nostalgii przez co czasami zapominamy, że mamy tu do czynienia z prostym skokiem na kasę. Chris Pratt robi co może, Velociraptory robią co mogą ale nawet oni razem nie są w stanie sprawić,żeby to był dobry film. Oczywiście nie zrozumcie mnie źle - nie jest też filmem złym. Jest po prostu nijaki. Myślę, że najlepiej to podsumuje Homer Simpson w poniższym filmiku:

Moja ocena: 5

niedziela, 21 czerwca 2015

Czy twój samochód chce cię zabić?

Słyszeliście kiedyś o Dylemacie Wagonika? Jako, że ostatnio mam fazę na Gwiezdne Wojny to pozwólcie, że wam nakreślę to na przykładzie tej kosmicznej sagi. Wyobraźcie sobie - jesteście odpowiedzialni za zwrotnicę na waszej rebelianckiej stacji przeładunkowej. Nuda jak cholera, kto inny właśnie penetruje Gwiazdę Śmierci od środka a wy przesuwacie durną wajchę. Aż tu nagle! Wagonik pełen torped protonowych leci na bohatera Rebelii - Hana Solo, nic prostszego, wystarczy przesunąć wajchę i po sprawie, lecz wtedy okazuje się, że na drugim torze bawi się wasza córka. I co teraz? Poświęcić córkę i ocalić bohatera, który o wiele więcej znaczy dla Rebelii, czy zetrzeć mu uśmiech z twarzy 20 tonami rozpędzonego ładunku i uratować córkę, która kiedyś, choć niekoniecznie. może rozwinąć zdolności Jedi? Dla kogoś kto nie nadąża: poniżej realistyczna symulacja owego problemu:


Dlaczego o tym wspominam? Ostatnio natknąłem się na artykuł, który rozważał ten problem w kontekście automatycznych samochodów. Że niby nieistotny problem? A co powiecie na to: autonomiczne samochody od Google'a przejechały już w Stanach łącznie około 1,2 miliona kilometrów nie powodując ani jednego wypadku (co innego uczestniczyć). Volvo się zarzeka, że do 2017 wypuszczą pierwsze automatyczne samochody. Zapewne nie zrewolucjonizują transportu w najbliższych latach ale jednego trzeba być świadomym - takie samochody już są i jeżdżą na codzień.

Współczesny bunt maszyn: "nie zawiozę cię znowu do monopola, powinnaś się leczyć!".
Z tego co czytałem takie samochody reagują błyskawicznie na różne sytuacje - a to ktoś mu zajedzie drogę, ktoś wymusi pierwszeństwo. Oczywiście w naszych realiach wyprzedzania na trzeciego, jeżdżenia po chodnikach, motorów nagle teleportujących się za wami i innych fajnych manewrów samochodom Google przepaliłyby się procesory po 100 metrach. Co innego w USA, na ich 5 pasmowych autostradach. Niestety, było nie było czasami może zaistnieć sytuacja, w której uniknięcie zderzenia będzie niemożliwe. I tu pojawia się problem: czy autonomiczny samochód ma prawo poświęcić swojego pasażera by uratować grupkę dzieci, która wtargnęła na jezdnię? Czy auto stwierdzi - zabiję pasażera, w końcu ma raka płuc (google to wie na 100%) i wjadę w ścianę budynku? A może powinno rozpocząć delikatne hamowanie (by nie uszkodzić organów wewnętrznych pasażera) i zrobić sobie kręgle z dzieciaków na przejściu?

Zagadnieniem tego typu zajmuje się Bioetyka, która sprowadza ten problem do binarnego wyboru między utylitaryzmem a deontologią. Według tej pierwszej filozofii najważniejsze jest dobro ogółu, więc jeśli programowano by samochody zgodnie z nią to... cóż, witaj ściano! Trochę do przykre, że wsiadając do swojego kupionego pojazdu mamy świadomość, że bez wahania nas poświęci co? Z kolei deontologia twierdzi w skrócie, że pewne wartości są zawsze z góry dobre i złe. Morderstwo jest złe więc np. samochód nie będzie mógł podjąć decyzji o zabiciu własnego pasażera a wtedy mamy poniższą sytuację:

Jak zatem podejść do zagadnienia? Z tego co czytałem to Bioetycy skłaniają się bardziej ku utylitaryzmowi. Zanim jednak wyruszycie z gwoździami do przebijania opon by zatrzymać mechanicznych morderców musicie wiedzieć, że są dwa rodzaje utylitaryzmu. Wolno tłumacząc: przepisowy i oparty na działaniu. Ten pierwszy skreślany jest od razu: to ten ekstremalny. Bardziej nas interesuje wersja oparta na działaniu. W tym wypadku każde zdarzenie jest analizowane jako odrębne. Bo co innego gdy na przejściu dla pieszych znajdzie się pięcioro dzieciaków a co innego gdy pięcioro morderców (no co, oni też muszą przechodzić przez jezdnię) prawda? To podejście wygląda odrobinkę lepiej niż reszta, jednakże komputer nie potrafi podjąć dobrej decyzji ze 100% skutecznością - to fakt. Dopóki nie będziemy mieli prawdziwej sztucznej inteligencji to nie da się zaprogramować moralności w procesor w samochodzie. A sama prawdziwa SI będzie też miała ten sam problem co my teraz.

Co zatem proponuję? Hm, wydaje mi się, że najrozsądniejsze będzie stworzenie swojego rodzaju Bazy Doświadczeń, gdzie trafia każde zdarzenie niezależnie od tego czy decyzja podjęta była dobra czy zła. W ten (dość makabryczny, przyznaję) sposób samochody mogłyby się uczyć reakcji - zamiast przeprowadzać skomplikowane kalkulacje wystarczyłoby sięgnąć do bazy danych i sprawdzić czy już taka sytuacja była. A jeśli nie? No cóż, gratulacje za chwilę staniesz się pionierem i twój wypadek będzie ładnie opisany w bazie danych. Oczywiście trochę szydzę ale problem pozostaje otwarty, co jest dość niepokojące. Ciekawi mnie tylko jak są zaprogramowane te samochody, które JUŻ SĄ dopuszczone do jazdy.

niedziela, 14 czerwca 2015

Czekamy na: Marsjanin.

W końcu zadebiutował zwiastun nowego filmu z Mattem Damonem: Marsjanin! Muszę wam powiedzieć, że jestem podekscytowany. Książkę, na podstawie której nakręcili film pochłonąłem błyskawicznie - była niesamowitą mieszanką nauki, luzu i dystansu do siebie. O czym opowiada film pytacie? Najprościej ujmując mamy tu do czynienia z Robinsonem Cruzoe na Marsie. W wyniku wypadku jeden astronauta zostaje na powierzchni czerwonej planety i gdy wszyscy myślą, że nie żyje on stara się zrobić wszystko by przeżyć.

W książce prowadził dziennik więc mam wrażenie, że i tu będzie się spowiadał do wideologów czy czegoś w tym rodzaju. Jako, że przez większość filmu bohater będzie zdany na siebie jakoś trzeba przyciągnąć uwagę widza. Tym czymś jest poczucie humoru postaci granej przez Matta. Kurczę naprawdę mam nadzieję, że oddadzą to w filmie wystarczająco dobrze. Myślę, że Damon jest dobrym wyborem, zresztą już jakiś czas temu pokazał, że dobrze czuje się w tego typu filmach. Do tego dochodzą inne wielkie nazwiska zaangażowane w "Marsjanina". Weźmy np takiego Ridleya Scotta, który reżyseruje - gość powinien wiedzieć co robi prawda? Gdyby to nie było oparte na książce to bym się zaczął martwić, a tak fabułę już znam i uważam za świetną a nazwisko Ridleya gwarantuje, że całość będzie zrealizowana na wysokim poziomie.

Jedyne czego się tak naprawdę boję to tego jak pokażą całe naukowe podejście do sprawy. W książce naprawdę sporą część (jeśli nie większą) zajmowały opisy przeprowadzania np hydrolizy itp. To co fascynujące w książce może okazać się nudne w filmie. W końcu patrzenie jak z wody oddziela się tlen i wodór jest niewiele bardziej pasjonujące od schnącej farby na ścianie. Jest przy tym dość realistyczny, więc można się spodziewać twardego, przyziemnego sci-fi.

Mam szczerą nadzieję, że to się uda. Bardzo dobra książka zasługuje na co najmniej dobrą adaptację i nie inaczej jest w tym przypadku. Poniżej macie zwiastun, który przy ponad trzech minutach długości może zdradzać odrobinkę za dużo. Premiera filmu ostatnio została przesunięta z Listopada na Październik ale w sumie nie wiem jak to się odbije na Polskiej wersji. Pożyjemy, zobaczymy.


niedziela, 7 czerwca 2015

Czekamy na: True Detective sezon 2

Po ponad roku czekania nadchodzi drugi sezon jednego z najlepszych seriali jakie kiedykolwiek zaszczyciły me oczęta - True Detective! Jako, że sezony kręcone są na zasadzie antologii w drugim będziemy musieli się pożegnać z rewelacyjną parą Rust i Hart. Podniosły się głosy, że bez nich to już nie będzie to samo - monologi Rusta wszak stanowiły siłę i sedno całego pierwszego sezonu. Tak skomplikowanej i ciężkiej w odbiorze postaci nie było już dawno w telewizji (jeśli w ogóle). W końcu Matthew McConaughey (którego kariera została przywrócona do życia dzięki temu serialowi) napisał 400 stronicową rozprawkę na temat tej postaci! Ale według mnie drugi sezon zapowiada się równie ciężko i przytłaczająco. Już w pierwszym zwiastunie widać zmęczonych, popsutych emocjonalnie bohaterów. O dziwo główne role będą tutaj aż trzy!


Rachel McAdams będzie grała twardą, bezkompromisową panią szeryf, która każdym działaniem przysparza sobie wielu wrogów. Podoba mi się fakt, że znana głównie z głupawych (i okazjonalnie dobrych) komedyjek romantycznych aktorka trafia do takiego dusznego serialu - tak samo było z McConaughey'em i zobaczcie jaką rolę stworzył!


Colin Farrell gra skorumpowanego glinę, któremu za skórę zaszła postać McAdams. Niewiele więcej da się powiedzieć o jego roli poza faktem, że wygląda na kawał skurczybyka, który przedkłada własne dobro przed wszystko inne.

Na koniec zostaje nam Taylor Kitsch - tutaj mamy do czynienia z gliną na motorze i jednocześnie weteranem cierpiącym na PTSD. Kurdę nie wiem jak wam ale mi się takie zestawienie zupełnie różnych ludzi, każdy z własnymi zaszłościami, szalenie się podoba. Fabuła pewnie zmusi ich do współpracy i nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć co z tego wyjdzie!

Trochę smuci mnie fakt, że drugi sezon pozbawiony będzie motywów grozy z pierwszego ale staram się przekonać, że to lepiej. Pójdzie swoją własną ścieżką, wytyczy swój własny charakter i będzie zupełnie różny pod tym względem od pierwszego sezonu. Spodziewam się, że będzie bardziej kryminalny. Ale czy przez to mniej brudny? Wątpię! Wystarczy zresztą spojrzeć na poniższy zwiastun. Zero słów, tylko muzyka i obrazy.


Nie mogę się doczekać! Piękne ujęcia będące cechą charakterystyczną pierwszej części (skąd oni brali takie plenery!?) pojawią się i tutaj. Premiera na HBO 21 czerwca! Nie przegapcie!

PS. Wszystkim mówiącym, że nie będzie lepszy niż pierwszy sezon mam do powiedzenia jedno: NIE MUSI, wystarczy, że mu dorówna to będzie rewelacyjny. A jeśli nawet będzie gorszy to i tak będzie bardzo dobry!

niedziela, 31 maja 2015

Atak Kultury: recenzja filmu "Mad Max: Na drodze gniewu"

Szybkie pytanie: znacie i lubicie "Neuroshimę", "Fallouta", poprzednie części Mad Maxa i post-apo jako całość? Jeśli odpowiedzieliście twierdząco to skończcie czytać tą recenzję w tym miejscu i odpalajcie swoje Interceptory V8 i wio do kina! A dla tych, którzy nie znają lub nie lubią powyższych pojęć mam wiadomość: poniższą recenzją postaram się was przekonać, że maksymalnie warto się dołączyć do tych pierwszych i wybrać się do kina na nowego Mad Maxa.
Wyjątkowo, ten plakat nie kłamie!
W świecie po upadku cywilizacji, zamienionym w jałowe pustynie, każdy żyjący jest na swój sposób szalony. Można powiedzieć, że cały świat się wziął i kolektywnie spalił swoje wszystkie klepki w eksplozjach nuklearnych. Nie inaczej jest z Maxem - przekładającym czyny nad słowa, samotnym wędrowcem. Gdy jego szosa jego przeznaczenia przetnie się z drogą losu Furiosy, wojowniczej kobiety będą musieli zawrzeć sojusz by stawić czoła watażce Immortan Joe'owi, który okradziony przez Furiosę rusza jej tropem.

Jako, że w post-apokaliptycznym świecie transport jest najważniejszy, a bez własnego samochodu jest się nikim (bo jest się martwym) to większość filmu zajmuje pościg za zbiegłą kobietą, której towarzyszy Max. I powiem wam, że dawno nie widziałem tak naładowanego fenomenalną akcją filmu. Oglądając sceny rozwałki czułem się jakby mi ktoś lał wysokooktanowe paliwo prosto w żyły! Szalone akcje są wybornie uzupełniane przez spektakularne popisy kaskaderskie, tym lepsze, że robione praktycznie bez efektów specjalnych. 80% tego co się dzieje na ekranie jest przedstawione za pomocą popisów kaskaderskich - dzięki temu czuje się "ciężar" pościgu, wszystko jest takie kinetyczne. Szczerze mówiąc, sceny walk i pościgu to jedne z najlepiej wymyślonych i zrealizowanych sekwencji akcji jakie widziałem. Całość uzupełnia porąbana kakofonia, którą niektórzy nazywać będą soundtrackiem, która współgra z chaosem pościgu i dynamizmem montażu,

Nie ukrywam, film jest szalony i początkowe minuty mogą się wydawać niestrawne dla kogoś niezaznajomionego z post-apo. Jednakże wraz z upływem czasu szaleństwo tego co dzieje się na ekranie pochłania nas i wciąga w całości. Wystarczy spojrzeć na miejscową wersję dobosza bojowego:
Tak, to koleś stojący na ciężarówce z masą głośników z gitarą będącą miotaczem ognia (to także nie jest efekt specjalny). Na początku wrażenie jest w stylu: "co to kurna ma być" by później się przerodzić w "na paskudną mordę Immortana! Ale koleś daje czadu!". Całe to szaleństwo potrafi się udzielić. A gdy już jesteśmy przy oprawie wizualnej muszę dodać, że część scen nosi w sobie pewne surrealistyczne piękno i w przeciwieństwie do większości filmów post-apo ten jest wyjątkowo kolorowy. Dodatkowego smaczku dodają projekty postaci i pojazdów - świetnie rozbudowują mitologię świata Mad Maxa i ogólnie współgrają z przedziwnym światem po apokalipsie. Szczególnie warto się przyjrzeć furom, które wyglądają wybornie - jak czterokołowe potwory tworzone przez doktora Frankensteina.

To bardzo ciekawe, że Mad Max w swoim własnym filmie gra właściwie postać drugoplanową. Całe widowisko jest bowiem skradzione przez Charlize Theron, brawurowo wcielającą się w Furiosę. Zaskakująca jest całkiem spora głębia, z którą reżyser kreśli sylwetki swoich postaci. Nie marnuje ani jednej minuty: gdy serwowana jest nam chwila wytchnienia od nieubłaganego pościgu, spędzamy ją poznając losy i motywacje postaci.

Mad Max: Na drodze gniewu to najlepszy film akcji ostatnich lat. Podczas gdy Hollywood serwuje nam kolejne części Szklanej Pułapki, Transformersów czy Resident Evila, które smakują jak odgrzewany trup podany w sosie z kału, George Miller podaje nam zaprawdę wykwintne danie. Mimo, że poszczególne składniki nie muszą wam przypaść do gustu to złożone w całość dają wciągający i angażujący film. Jednym słowem: świetny! Idźcie koniecznie do kina: TO BĘDZIE WSPANIAŁY DZIEŃ!

niedziela, 24 maja 2015

Międzynarodowa Flaga Ziemi

Stoimy na krawędzi początku podboju kosmosu (tak to znowu notka o kosmosie) i tak się zastanawiam o co moglibyśmy przeprowadzić pierwszą w historii wojnę w przestrzeni. Po chwili namysłu stwierdzam, że będziemy się nawzajem wyparowywać laserami i torpedami protonowymi z powodu kolejności zatknięcia flagi na dowolnej kosmicznej powierzchni. Serio. Zastanówmy się, co oznaczał gest zatknięcia flagi na księżycu? Raz-dwa-trzy, moje? Ogólnie zgodnie z (uwaga bo będzie grubo) "Deklaracją zasad prawnych rządzących działalnością państw w zakresie badania i wykorzystywania przestrzeni kosmicznej" uchwalonej w 1963 roku przez ONZ nikt nie może sobie przywłaszczyć na własność żadnego ciała niebieskiego (sorki Jake). Ale zastanówmy się kto będzie egzekwował ten nakaz bo dobrze wiemy, że Amerykańcy na 100% użyją argumentu - byliśmy tam pierwsi więc możemy tam szukać ropy! (chyba, że do władzy dojdą republikanie, którzy wierzą chyba, że księżyc to taki duży świetlik i nie da się na nim wylądować bo jest z sera). I co? Nikt im nie podskoczy bo zrobią mu z dupy atomową zimę. Do tego samego wniosku doszła chyba NASA bo zadziwiająco przychylnie podeszli do projektu i pomysłu posiadania Międzynarodowej Flagi Ziemi, która wygląda o tak:


Skoro wszyscy mają tą samą flagę to się o nią nie pozabijamy prawda? No cóż... już słyszę jak Ruscy i Chiniole płaczą bo "nie było konkursu i żaden z nas się nie zgodził na to a tak naprawdę to obaj wolimy kolor czerwony". Oczywiście jest to projekt i nie wszyscy muszą się na niego zgodzić ale uważam, że sama inicjatywa jest zacna. Może faktycznie inne kraje powinny mieć też coś do powiedzenia na ten temat (oprócz Francji bo oni na pewno zaproponują białą flagę) i warto by było zorganizować jakiś casting na flagę świata. Tak czy siak dobrze by było widzieć coś innego niż mokry sen Michaela Baya na mundurach i statkach kosmicznych:



Osobiście bardzo mi się podoba nowy projekt. Nie będę wnikał za bardzo w szczegóły, bo są ładnie i odrobinę zbyt szczegółowo wyjaśnione na filmiku jego twórcy. Byłoby jednak miło mieć coś co nas by jednoczyło w kosmosie (oczywiście oprócz chęci zbicia olbrzymiego majątku kosztem innych latających w kosmos narodów). Pojawiły się oczywiście głosy, że "gdybym był kosmitą to bym nie wiedział o co chodzi na tej fladze, więc jest kiepskim symbolem rasy ludzkiej". Po pierwsze: ewentualni kosmici nie rozkminiliby po co te łażące na dwóch wypustkach łyse małpy wtykają patyki z kolorową szmatą we wszystko co im się nawinie. Po drugie: ta flaga jest dla nas - ma nam przypominać, że w kosmosie jesteśmy zdani tylko na siebie samych i musimy działać razem. 

Ogólnie jednak ten komentarz dał mi jednak do myślenia i chciałbym zaproponować flagę, która najlepiej zobrazuje jedną z naszych najważniejszych cech. Cechę, która potrafi mieć znaczenie w skali planetarnej i nawet dalej i reprezentuje nasz stosunek do kosmosu. Oto ona: 




niedziela, 17 maja 2015

Atak Kultury: recenzja filmu Sekrety Morza

Dzisiejszą notkę sponsorują następujące słowa:
- zachwycająca
- olśniewająca
- wzruszająca, oraz
- magiczna.

Twórcy "Księgi z Kells" powracają z nową baśnią, która, powiem już teraz, zawładnęła mną bez reszty! Dawno nie miałem do czynienia z dziełem, które przemówiłoby do mnie na wszystkich poziomach i poruszyło tak głęboko. Wizualnie nie widziałem chyba piękniejszego filmu. Czuję że mówiąc o nim, że każda sekunda, czy nawet klatka nadaje się na tapetę na komputer wyrządzam mu olbrzymią krzywdę. Chciałbym się zatem poprawić: każda sekunda nadaje się by ją powiesić w galerii sztuki! Moi drodzy mamy tutaj do czynienia z artystycznym arcydziełem! Na szczęście dla twórców odeszli od odrobinkę umownej estetyki ich poprzedniego dzieła i przesunęli się w stronę bardziej tradycyjnej animacji, nie tracąc przy okazji nic ze swoich znaków rozpoznawczych. Powiem to jeszcze raz: ta animacja to uczta dla waszych oczu! A wiecie co jest najlepsze? Że na oczach i stronie wizualnej się nie kończy! Zresztą posłuchajcie sobie poniższej piosenki (osobiście mam ją zapętloną już 3ci dzień):
Pewnie ciekawi jesteście o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi? Już śpieszę z pomocą. "Sekrety Morza" opowiadają historię Saoirse (wym. Sirsze), uroczej sześciolatki, która wraz ze swoim bratem Benem wyruszają w magiczną i pełną niebezpieczeństw podróż po Irlandii, gdzie mity i folklor przenikają się ze światem codziennym. I to właśnie mitologia jak i sposób jej przedstawienia przenoszą nas do tego magicznego świata i pochłaniają nas bez reszty.

Celowo nazwałem "Sekrety Morza" baśnią, gdyż nie jest to typowa bajeczka, którą potem będą mogli puścić zamiast Madagaskaru 3 na TVNie w piątek. Jak każda baśń tak i ta dotyczy wielu ważnych i często smutnych spraw jak istota rodziny czy przemijanie tejże. Według mnie to tylko się dokłada do perfekcji i dorosłości przekazu. Powiem wam tak: wizualny majstersztyk, tematycznie zmuszający do zadumy oraz szarpiący za struny z etykietkami "wrażliwosć" i "uczucia". Czego chcieć więcej? (Dodatkowych scen z fokami!)

Moja ocena: 9



niedziela, 10 maja 2015

Atak Kultury: recenzja filmu "Avengers: Czas Ultrona".

Premiera nowych Avengersów przyniosła zbiorowy okrzyk ekstazy każdego fanboja na planecie. Nie powiem, ja coś swojego (bardziej westchnięcie rozkoszy niż krzyk) też dołożyłem - w końcu komiksy, w których pojawia się Ultron stanowią jedną z najważniejszych i kultowych części Marvela. Poza tym, w końcu ktoś inny jest tym złym a nie Loki (który wciera gdzieś odżywkę w swoje włosy). Fabuły nie będę przytaczał bo każdy zainteresowany tematem pewnie już wie o co chodzi. Zatem przejdźmy do meritum, bo to was pewnie najbardziej interesuje: jacy są nowi Avengersi?
Tłoczni
Szczerze? To mam mieszane uczucia. Pierwszą część uwielbiam (choćby za to) a druga... jakoś nie wywołała we mnie większych emocji. Ilość wątków i postaci jest tak duża, że sam reżyser narzekał na konieczność żonglerki i zmęczył się tym do tego stopnia, że nie będzie reżyserował kolejnych. Odnosiłem wrażenie, że film to z jakieś 5-6 różnych historii, które zderzają się ze sobą raz na jakiś czas. Cierpi na tym np. taki Quicksilver, tzn. Pietro Maximoff (proszę nie pozywajcie mnie za to przejęzyczenie!), który to biedulek ma łącznie 7 kwestii mówionych. Miałem wrażenie, że fabuła się rozjechała a reżyser i tak musiał robić co w jego mocy (nierzadko naciągając logikę do granic możliwości - jak osoba XXXL gumkę od swoich majtek) by usprawiedliwić obecność Czarnej Wdowy i Hawkeye'a w filmie. Do tego mimo, że stawka była teoretycznie większa niż w poprzedniej części a bohaterowie mieli więcej do stracenia jakoś nie czuło się z tego powodu większego zagrożenia. O ile w komiksach Ultron zawsze wydawał mi się jako ktoś komu się prawie udało wygrać tak tutaj miałem wrażenie, że nie stanowił zbytniego zagrożenia. Ponadto, raczej słabo wypada jego armia robotów które równie dobrze mogłyby być zrobione z tektury. Młócka - młócką, fajnie cała klepanina jest zaprezentowana ale gdy za przeciwników ma się setki takich samych bezimiennych i pozbawionych charakteru robotów to to nie robi takiego wrażenia jak np. walki z wielkimi latającymi eee... węgorzami z kosmosu z pierwszej części.

Całość ratują tak naprawdę 3 rzeczy - pierwszą są sceny walk (gdy akurat nie robią zbliżenia na poszczególne pory w skórze Thora), szczególnie gdy cała ekipa zbiera się w jednym miejscu. Drugą są dialogi, które jak zwykle skrzą się dowcipem i ciętymi ripostami. Aczkolwiek jeśli o to chodzi to według mnie jest gorzej niż w poprzedniej części - trochę tutaj wymuszenia jak w Iron Manie 3. Nie zrozumcie mnie źle, w końcu zaśmiałem się kilka razy ale to chyba już nie to samo. Ostatnią rzeczą, która ratuje Avengersów CzasUltrona jest... sam Ultron. James Spader w roli blaszanego megalomaniaka z kompleksem stwórcy jest po prostu rewelacyjny. Normalnie perełka!

Zbliżając się do konkluzji: Avengers Czas Ultrona to przeładowana efektami specjalnymi (bardziej niż Strażnicy Galaktyki - a oni się dziali w kosmosie!) i bohaterami trampolina. Jest jak odskocznia do kolejnej fazy filmów Marvela: zawiązują wątki z Czarnej Pantery, pokazują przebłyski fabuły Thora 3, przygotowują grunt pod kolejnych Avengersów, i czuć zalążek konfliktu z Kapitana Ameryki 3. W zalewie rzeczy do odhaczenia u scenarzystów zniknęła im gdzieś spójna fabuła. Jak dla mnie jest to taki typowy film od Marvela - na miarę Iron Mana 3 czy Kapitana Ameryki 1. Nie ogląda się go źle ale do poziomu pierwszego Iron Mana oraz pierwszych Avengersów nie ma niestety startu. Jest kilka naprawdę super scen i nie mam na myśli jedynie rozwałki - lecz giną niestety w szaroburej rozwałce. Myślę, też że powoli się wkrada zmęczenie materiałem. W końcu można się przejeść nawet schabowymi!

Moja ocena: 6

niedziela, 3 maja 2015

Medal of Honor - soundtrack idealny?

Witajcie. Chciałbym dziś wam zaserwować pyszne danie w postaci soundtracku do "Medal of Honor". Uważam skromnie, że to jedna z najlepszych ścieżek dźwiękowych w historii gier i zarazem taka, której rzadko kto posłuchał. Kompozytorem tej konkretnej ścieżki dźwiękowej jest Ramin Djawadi, który przewinął się już u mnie na blogu przy okazji świetnego soundtracka do pierwszego sezonu Gry o Tron. Jednakże ten, który wam chcę teraz przedstawić bije go na głowę w taki sam sposób jak drony biją Talibów. Na początek zaserwuję wam początkowy utwór, który towarzyszy nam podczas buszowania po menu gry: From Here.


To chyba był pierwszy raz gdy siedziałem i gapiłem się w napis "opcje" przez 3 minuty i 49 sekund. Wspaniały utwór. Od pierwszych chwil utwór naprowadza nas na arabsko/afgańskie rytmy (Ramin czuje te klimaty dość dobrze - co pokazał w Iron Manie), które będą nam towarzyszyły przez resztę płytki. W pierwszych sekundach czuć wyraźnie surowość i nieprzystępność górzystych terenów w Afganistanie, w których przyszło walczyć głównym bohaterom gry. Warto też zwrócić uwagę na piękne wprowadzenie motywu przewodniego w okolicach 1:30 - głębokie dźwięki świetnie uzupełniają gitarę elektryczną z pierwszych sekund utworu. Przekonawszy się jakiego typu jest to muzyka przechodzimy dalej!


Utwór deczko dynamiczniejszy, pasujący chyba bardziej do ekranizacji Prince of Persia, w którym pierwsze sekundy przypominają odrobinę "Helikopter w Ogniu", z którym zarówno klimatem jak i wydźwiękiem "Medal of Honor" jest dość blisko spowinowacony. Ale jak to się mówi: naśladownictwo najwyższą formą uznania! Bardzo łatwo jest wyobrazić sobie pełne napięcia sceny przeczesywania ulic i alejek w ciasnym, dusznym i starożytnym mieście na pustyni w poszukiwaniu zagrożenia ze strony jego mieszkańców. Kontynuując wzmacnianie motywów przed nami "Hunter-Killer".


Dość mocny początek przechodzi w zajmującą partię smyczkową. Ostatecznie obie ścieżki łączą się pod koniec utworu dając nam pobudzające nogi rytmy. Dynamiczny, pulsujący i zahaczający o odrobinkę mocniejsze brzmienia. Podobnie brzmi "Taking the Field" towarzyszący nam podczas walnego szturmu na okopanego na lotnisku przeciwnika. Właśnie te nagrania najbardziej związane i najlepiej przedstawiają gatunek, z którego wywodzi się gra - FPS.

Kurczę, tak poprawdzie ledwo się powstrzymuję przed wrzuceniem wam całego soundtracka - jest taki świetny, że chcę wam pokazać i omówić cały! Ale jako, że poprzysiągłem sobie być (w miarę) treściwy tak też postąpię. Przed wami wisienka na torcie, wyciągnięta z szafy najlepsza whisky, kubańskie cygaro, czyli najlepszy utwór na płycie: "Heroes Aboard".

Piękny i przejmujący. Głęboki i poruszający. Rozpoczyna się powolnym wprowadzeniem motywu głównego, który w pełni się nam prezentuje około 1:45. Nadal jednak słyszymy go w wersji stonowanej i spokojnej, dopiero pod koniec jest nam zaprezentowany w pełni. Powiem wam, przy tym utworze czuję się jakby mnie ktoś dźgał smyczkiem prosto w serducho.W jakiś dziwny sposób przemawia to do mnie (wiadomo - skrzypce) na głębszym poziomie. "Heroes Aboard" jest taki... głęboko melancholijny ale w taki pozytywny sposób. Jak dobre wspomnienia z dzieciństwa. Też macie takie skojarzenia?

Najciekawsze jest to, że tak wybitny wg mnie soundtrack został wykorzystany do gry tak... pospolitej. Szarej i brązowej, w której strzelamy do ludków w ręcznikach na głowach. W grze starano się oddać głębię psychiki walczących i wyszło to dość połowicznie. O ile soundtrack faktyczne potrafi nam zasugerować głębię, o tyle w grze cała analiza psychiki współczesnego wojaka sprowadza się mniej-więcej do: "e, zoba, jak ón kipnie to ta baba bedzie ryczeć". Jest to ogromna krzywda i uważam, że ta muzyka zasługuje na lepszą grę. To tak jakby ktoś dał Hołowczycowi fiata 126p i powiedział: "pokaż na co cię stać". Umiejętności wielkie, lecz słaba okazja do wykazania się.

Na koniec zostawiam was z "Tariq's Plea", z fajnymi motywami na gitarce elektrycznej połączonymi ze smyczkami:


PS. Jeśli już się dziwiliście, że nie znalazłem nic na co mógłbym ponarzekać to nie bójcie się - jest jedno nagranie, które mnie tak wkurzało, że wywaliłem je z playlisty. Nie będę go linkował, lecz tylko wspomnę tytuł: "Enemy Down". Podejrzewam, że to efekt nacisków ludzi z branży. Skoro czyjaś inna gra miała sekwencję z helikopterami i fajnym podkładem muzycznym to my też musimy mieć. Ta piosenka burzyła mi całą konstrukcję płytki i była tak niedopasowana do reszty jak satanista na zlocie kółka gospodyń domowych.

niedziela, 26 kwietnia 2015

Noc filmowa w kosmosie.

Na ISS dotarła jakiś czas temu dostawa (której prototypowe lądowanie na barce-dronie na oceanie wyszło dość... średnio). Wszyscy astronauci się cieszą bo wraz z nową partią gaci i skarpetek przyleciała pierwsza na świecie maszyna do robienia kawy w kosmosie. Urządzenie pozwala na robienie nie tylko kawy ale też herbaty czy innych ciepłych napojów (o zupkach chińskich nikt nie wspomniał). Cały proces nie różni się zbytnio od robienia kawy z ekspresu na Ziemi. Jedyną różnicą jest tylko fakt, że kawę przechowuje się w saszetkach dziwnie przypominających saszetki do przechowywania moczu na stacji. Ogólnie, znając upodobania wszelkich kawoszy do dyskryminowania gustów innych kawoszy to jestem przekonany, że pierwszy kosmiczny konflikt między przedstawicielami obcych narodów rozpocznie się od przygotowania latte zamiast cappuccino. 

Jako, że mamy już kawkę to jak inaczej moglibyśmy zabić czas (gdy żonglerka jedzeniem już nie sprawia takiej frajdy)? Najlepiej puścić jakiś film na rzutniku! Na jaki zdecydowali się astronauci? Jakiś dokument o życiu na Ziemi, by z tęsknotą wspominać pobyt na naszej planecie? Nie. Wybrali... "Grawitację" z Sandrą Bullock. Nie zalewam.
"Anton przewiń do momentu jak stacja wybucha"
No nie powiem, mają tam na górze jaja. To tak jakby na Costa Concordii w kinie puszczali "Tragedię Posejdona" albo "Titanica". Albo "Liberatora 2" w Pendolino.  Albo "Wroga u Bram" na Ukrainie. Osobiście proponuję by zainstalowali sobie Obcego Izolację na komputerach pokładowych, problem jest taki, że gra jest tak przerażająca, że powtórzą prawdopodobnie sytuację z Apollo 10 gdy po kabinie latała sobie kupka. I znowu, nie zalewam. W internecie wyszperałem ostatnio transkrypcję rozmów astronautów podczas misji Apollo 10, w której nagle zaczynają rozmawiać o latającym klocku. 
Kto zapomniał spłukać?!
Wymiękłem na tekście w stylu "to nie moja kupa - moja była bardziej lepka". Ale wydaje mi się, że poczucie humoru jest wręcz wymogiem w sytuacji gdy od bezwzględnej pustki oddziela cię 40 centymetrów kadłuba. Zresztą wystarczy spojrzeć na plakat promocyjny ekspedycji 42 (czyli obecnej), by zobaczyć ich ogromny dystans do samych siebie:


Myślę, że powoli będę kończył. Pamiętajcie, że nad nami krąży stacja kosmiczna z sześcioma niewiarygodnie odważnymi osobami! 

czwartek, 16 kwietnia 2015

Atak Kultury: recenzja książki "Player One".

Nostalgia to ciężka sprawa. Zazwyczaj wygląda to tak, że dopada w najgorszych momentach i każe Ci usiąść na parapecie w parującą kawą i patrzeć jak za oknem pada deszcz (albo wyciągnąć dawno zapomniany zestaw Lego). To ona sprawia, że gdy przypomnisz sobie jak sprintem się wracało ze szkoły by obejrzeć w telewizji nowy odcinek Dragon Balla/Super Świnki/Pokemonów (tylko, żeby zobaczyć, że to powtórka) itp, mimowolnie wymyka się nam westchnienie tęsknoty. Jednakże, sama nostalgia nie musi być wyrazem smutku za czymś minionym; udowadnia nam to Ernest Cline w swojej książce "Player One", gdzie odwołując się do naszej tęsknoty stworzył jedną z najlepszych książek przygodowych jakie ostatnio czytałem. W końcu nie na darmo została okrzyknięta najlepszą powieścią SCI-FI 2011 roku!

Świat przyszłości jest trawiony przez kryzys: bezrobocie, głód, ubóstwo i te klimaty. Ogólnie taki prawie postapo. Główny bohater, podobnie jak znaczna większość społeczeństwa znajduje ukojenie w OASIS - globalnym wirtualnym świecie. Gdy umiera jego ekscentryczny twórca okazuje się, że wewnątrz ogromnego świata OASIS ukryte są wskazówki, które mogą doprowadzić śmiałków do fortuny jaką zostawił po sobie ów geniusz komputerowy. Rozpoczyna się poszukiwanie, lecz niektórzy oczywiście nie cofną się przed niczym by przywłaszczyć sobie tą niebagatelną nagrodę. Jest jednak mały haczyk: genialny twórca był owładnięty kulturą lat 80tych i by odkryć jego skarb wszyscy, wraz z czytelnikiem muszą się zanurzyć w neonowym, pikselowym klimacie.

Powiem wam, że świetnie się to czyta: jako, że większa część akcji dzieje się w świecie wirtualnym to co i rusz ktoś lata jakimś X-wingiem, przed szkołą stoją na parkingu Tie Fightery, gdzieś się przewijają motywy z Firefly czy Battlestar Galactica, Spider-mana, Władcy Pierścieni, Blade Runnera, wspomniane są stare gry jak Zork czy PAC-Man a nawet D&D. Normalnie bomba! Polecam czytać z tabletem czy laptopem pod ręką - warto googlować sobie wszystkie rzeczy, o których mówią bohaterowie, a wszelkie wspomniane piosenki (a jest ich sporo) puścić z youtuba. Nawet gry, o których wspomina autor w większości są dostępne za darmo w formie przeglądarkowej więc warto się z nimi zapoznać.

Ale oczywiście nie byłbym sobą gdybym odrobinkę nie ponarzekał. Nie przepadam za pewnymi fabularnymi rozwiązaniami, obecnymi niestety w "Player One". Zbytnio nie wdając się w szczegóły, gdy bohater mówi, że "ma plan" po czym przygotowuje go poza kartami książki a my czekamy aż zostanie nam łaskawie ujawnione o co chodzi. Rozumiem, że takie są wymogi utrzymywania napięcia i zaciekawienia, tylko, że tutaj to było takie "prosto w twarz", czułem się jakby ktoś mi zdradził datę i miejsce przyjęcia niespodzianki na moją cześć ale nie ujawnił kto będzie.

Dla kogo jest to książka? Cóż, napewno nie dla dzieci. Jest tu sporo przekleństw i delikatnie poruszony temat pornografii (w końcu akcja dzieje się w internecie!). Dla mnie to taki trochę Goonies wymieszany z Tronem i podlany sosem z Małego Brata w posypce z pikseli w barze dla 17 latków. Bombowa lektura!

PS. Rusza powoli ekranizacja robiona przez Stevena Spielberga - jeśli wykupią chociaż połowę licencji to będziemy mieli do czynienia ze świetnym widowiskiem.

sobota, 4 kwietnia 2015

Grasz w gry? Weź dorośnij!

Wiecie co, chciałbym poruszyć temat, który dręczy mnie od bardzo dawna. obecność i stosunek do gier w masowych mediach i opinia zwykłych ludzi. Oczywiście chodzi mi tu o mentalność i nastawienie w naszym kraju bo za granicą już dawno ludzie się ogarnęli. E-sport zyskał na zachodzie i wschodzie (szczególnie w tej lepszej Korei) oficjalnie uznany status. Pojawiają się pierwsze stypendia na uczelniach dla graczy, bo tak naprawdę podobnie jak napakowani sterydami gracze w futbol tak i pro gracze komputerowi potrzebują treningów. Same imprezy e-sportowe przynoszą niesamowite zyski i gromadzą sporą widownię.

To nie jest wbrew pozorom koncert Robbiego Williamsa
Jednakże u nas w kraju przy okazji imprezy e-sportowej jeden z reporterów zadaje pytanie pewnej grającej dziewczynie: "twój chłopak wie że grasz?", tym samym kontynuując wiekową tradycję reporterów-idiotów. Jeszcze niech spytają sprinterów olimpijskich po co trenują kondycję skoro biegną tylko przez 9 sekund.

Jako ktoś zatopiony w kulturze growej patrzę trochę z zazdrością w stronę komiksiarzy. Bo im udało się przebić z mentalności pt. "komiksy są tylko dla półniewidomych 8 latków" do "ej, to może być niezłe!". Ludzie odkryli, że taka np. manga to nie tylko cycki i wydumane komiksy ze scenami walk na 15 tomów. Niestety bastion ciemnoty wobec gier jest niezwykle silny w Polsce. Co jakiś czas (jak już się coś pojawi) artykuły pisane są przez dziennikarzy, których z grami komputerowymi łączy jedynie tetris, w którego grali na przenośnych konsolkach mając 5 lat. Albo przez kogoś kto miał do wyboru wylizywanie toalet redakcyjnych lub napisanie artykułu o grach (w obu przypadkach mamy do czynienia z gównianą zawartością).

Powiem wam, że do napisania tego zainspirował mnie pewien filmik, w którym kilkoro starszych ludzi grało w Last of Us, jedną z najlepszych gier w ogóle. Na początku podchodzili do sprawy lekko - w końcu to tylko gra. Jednakże widać było, że po jakimś czasie totalnie się wciągnęli i ulegali emocjom. Na koniec (a był to smutny i druzgocący koniec prologu) stwierdzali, że ta gra jest wybitnie mroczna. Wydawali się zaskoczeni faktem, że gry mogą wywoływać emocje i być tak filmowe. Świetny był moment, gdy główny bohater miał być zastrzelony ale z pomocą przyszedł mu jego brat. Reakcje grających były pełne ulgi: "uff na szczęście Tommy zdążył", odnosząc się do niego jak do aktora, traktując go jak prawdziwą postać a nie śmiesznego ludzika z gry dla dzieci. Oczywiście nie każda produkcja jest tak wybitna jak Last of Us ale nie ma chyba lepszego przykładu na to, że gry potrafią być dorosłe.

Krew mnie zalewa gdy słyszę komentarze w stylu: "jak możesz marnować na to czas" od kogoś kto ogląda namiętnie jak jakiś pół-znany ciołek zalicza kolejną dechę w programie o skokach do wody. Albo "nie możesz znaleźć sobie lepszego hobby?" od kogoś, dla kogo najlepszym sposobem na spędzenie czasu jest upicie się w pobliskiej spelunie. Albo "gry nie są wystarczająco głębokie" od ludzi, którzy oglądają programy o bandzie debili jeżdżących po mieście z imprezy na imprezę (nie przyjmuję do wiadomości, że takie coś ogląda się dla beki). Lub (to jedno z nowszych): "e-sport to nie sport" wypowiadane przez fana zderzających się o jajowatą piłkę przygłupów w meczu trwającym 3 godziny gdzie rozgrywki jest raptem 11 minut.

Od bezcelowego gapienia się w telepudło wolę dbać o bezbronną Clementine z gry Walking Dead (kto nie uronił łzy na końcu ten nie ma duszy). Uwielbiam też zgłębiać piękne i zarazem smutne podwodne miasto Rapture i chłonąć filozoficzne wywody na temat filozofii obiektywizmu wygłaszane przez jego założyciela. Lub przemierzać podniebne miasto Columbia i zastanawiać się nad istotą i wspólnymi cechami religii i polityki oraz nad możliwością odkupienia win. A wiecie jaka była najlepsza część sagi Gwiezdnych Wojen (po oryginalnej trylogii oczywiście)? Gra Knights of the Old Republic - legendarne RPG. Nie ma też lepszej szydery na współczesne Stany Zjednoczone niż GTA V. Jeśli ktoś grał w trylogię Mass Effecta i nie przywiązał się to Garrusa, Liary, Mordina i reszty to sądzę, że ma serce z popiołu (jeśli w ogóle ma).

A jeśli to nie sprawia, że zmienicie podejście odnośnie dorosłości gier to może sprawią to pieniądze (w końcu nie ma nic bardziej dorosłego niż mamona, prawda?). Nie moje oczywiście lecz te, które zarabiają gry. Obecnie szacuje się, że przychody rynku gier wideo są na poziomie 82 miliardów dolarów, czyli około 2 razy więcej niż przemysłu filmowego. Wyobraźcie sobie, że na produkcję takiego GTA V wydano 500 milionów dolarów (koszt takiego np Titanica wyniósł prawie 300 milionów). Z czego po JEDNYM dniu sprzedaży do kieszeni twórców trafiło 800 milionów. Gruby szmal prawda? Z takimi budżetami na filmy przestalibyśmy kręcić jednowymiarowe szmiry z Borysem Szycem!
Duszki z Pac-Mana mają więcej charyzmy.
Całość idzie jednak ku lepszemu. Jedno z pierwszych pokoleń prawdziwych graczy powoli się wzięło i dorosło. Zostali znanymi ludźmi, dziennikarzami i otwarcie mówią o swoim hobby. Czekam trochę z niecierpliwością na premierę Wiedźmina 3, kiedy to, jeśli okaże się chałą, wszyscy powiedzą, że w grach topimy bez sensu kasę lub, jeśli okaże się sukcesem, może pojawi się jakiś rzetelny artykuł!

sobota, 28 marca 2015

Atak Kultury: recenzja filmu "Ex Machina".

W końcu naprawdę dobre Science Fiction! Do tego takie, które mogą oglądać ludzie, którzy zazwyczaj kręcą nosem na przedstawicieli tego gatunku. Osobiście jestem olbrzymim fanem ale ostatnimi czasy czuję przesyt wielkimi epopejami i widowiskami. Większość stawia na stronę wizualną zapominając totalnie o jednej arcy-ważnej zasadzie dobrego Science Fiction: mimo, że dzieje się w przyszłości (zazwyczaj) to powinno się odnosić do bieżących problemów. Dlatego miałem ochotę na coś... mniejszego. I dostałem, w formie świetnego "Ex Machina".

Caleb - młody programista pracujący dla ogromnej korporacji, wygrywa w loterii firmowej tygodniowy pobyt w rezydencji prezesa - wizjonerskiego, genialnego i wyluzowanego Nathana. Bynajmniej nie leci tam jednak ponieważ jest zapracowanym trutniem i potrzebuje odsapnąć od patrzenia się w excela - ma zadanie do wykonania. Otóż Nathan w tajemnicy przed światem skonstruował pierwszą Sztuczną Inteligencję i nadał jej postać kobiety o imieniu Ava (świetna Alicia Vikander). Zadaniem Caleba jest przetestowanie jej czy ten sztuczny twór faktycznie posiada znamiona prawdziwej inteligencji. 

Mimo, że "Ex Machina" jest filmem w całości opartym na dialogach, ogląda się go z zapartym tchem. Przez cały czas czujemy niepokój i napięcie, a sesje Caleba z Avą są za każdym razem bardzo emocjonujące. Cały film jest wyjątkowo kameralny: oszczędnie i umiejętnie dawkowana muzyka (co podbija jeszcze bardziej napięcie), jedna miejscówka, trzy główne postaci, sterylne wnętrza posiadłości - wszystko jest tutaj bardzo minimalistyczne a jednocześnie na swoim miejscu. Myślę, że ta oszczędność i kameralność filmu działają na jego korzyść - żadne wodotryski czy inne fajerwerki nie odciągają naszej uwagi od historii. 

"Ex Machina" niejako na boku zahacza o kilka dość istotnych (oczywiście poza moralnością tworzenia Sztucznej Inteligencji) problemów: dostępów do danych, inwigilacji i tym podobnych. Nie są one centralnym punktem opowieści ale kilka zdań potrafi sprawić, że po seansie będziemy musieli zadać sobie pewne pytania. 

Uważam, że naprawdę warto zobaczyć "Ex Machina", Jest to mądre a przy okazji wciągające kino. Niejako przy okazji jest też niezłym i trzymającym w napięciu thrillerem. Naprawdę warto!

Moja ocena: 8.5

niedziela, 15 marca 2015

Błękitna kropka.

Chciałem dziś wam zaprezentować wyjątkowy i dający do myślenia filmik o pewnym zdjęciu. W formie jakiej wam go pokażę widziałem go w masakrycznie świetnym serialu dokumentalnym "Cosmos: A Spacetime Odyssey". Narratorem i autorem tekstu jest niejaki Carl Sagan, gwiazda rocka wśród fizyków. Ale zanim pokażę wam filmik, w trzech zdaniach opiszę skąd się wzięło to zdjęcie - główny bohater filmiku.

To nie jest martwy pixel na waszych monitorach.
W 1990 roku sonda Voyager 1 ukończyła swoją misję jako kosmiczny paparazzo, dostarczając wielu świetnych i pouczających zdjęć. A gdy już opuściła Układ Słoneczny nasz koleżka Carl stwierdził, że warto by było zobaczyć jak wygląda Ziemia z tej perspektywy. Obrócili więc sondę i zrobili zdjęcie z odległości około 6 miliardów kilometrów.

Osobiście uważam, że to najlepsza samojebka w historii.

Ale wracając do rzeczy: oto obiecany filmik.


Często słyszę opinie, że tego typu animacje sprawiają, że oglądający czują się mali wobec ogromu wszechświata. Mam dla nich radę: nie patrzcie na to jak na coś przerażającego. Patrzcie na to jak na ocean możliwości! Tyle wspaniałych rzeczy na nas tam czeka. Tyle tajemnic do odkrycia! Każdy kto czuje się przez to przytłoczony popełnia pewien błąd - próbuje ogarnąć to ze swojej perspektywy, swojej jako jednostki, jako "ja". Ego każe nam stawiać się zawsze w centrum. Ale dlaczego masz Ty być w centrum a nie ja? Może mi a może komuś innemu bycie w centrum należy się bardziej? Tak na prawdę żadnemu z nas nie należy się bycie w centrum tego wszystkiego. Jesteśmy częścią tak cudownie złożonego świata, że to z czego się składasz ty a z czego składają się te kosmiczne piece nazywane gwiazdami to to samo! Czemu mielibyśmy obawiać się czegoś co tak naprawdę pozwoliło nam istnieć i żyć?

Na szczęście dla rasy ludzkiej, jesteśmy strasznie ciekawskimi istotami. Gdyby było inaczej, ciągle byśmy siedzieli w jaskiniach, wcinając niedogotowane antylopy czy jakieś inne leniwce. Dla tych, którzy są nadal oporni proponuję małe ćwiczenie z zakresu empatii: spójrzcie na kogoś innego, najlepiej kogoś obcego. Wcielcie się w jego uczucia, uzmysłówcie sobie, że on jest taki jak wy: posiada aspiracje, nadzieje i strachy i tak naprawdę zajmuje to samo miejsce co Ty. Dlaczego chciałbyś go nienawidzić lub życzyć mu źle? Jesteśmy w tym wszystkim razem i jeśli nie nauczymy się współpracować nie będziemy w tym wszystkim na długo.


niedziela, 8 marca 2015

Atak Kultury: Recenzja "Snajpera"

Clint Eastwood jest świetnym reżyserem. Koniec kropka. Jednakże i mu się zdarzają gorsze filmy. Niestety "Snajpera" muszę zaliczyć właśnie do tej grupy. Nie zrozumcie mnie źle - film był niezły, ale nie aż tak dobry jak się go reklamuje. I chyba wiem dlaczego. Tematem inwazji USA na Irak i Afganistan jestem zainteresowany od dłuższego czasu i wczytałem się w literaturę fachową na tyle by to co się dzieje w filmie wydawało mi się czymś "zwyczajnym". Nie było tam niczego o czym bym nie słyszał/czytał, z tym zastrzeżeniem, że samej książki o którą oparty jest film me oczęta jeszcze nie widziały.


Trochę słów o fabule: mamy dzielnego wojaka, który poczuwszy zew patriotyzmu ruszył dziarsko bronić swojego kraju w Iraku, mamy też jego kochającą żonę, która totalnie nie ogarnia sytuacji i co chwilę prosi go by do niej wrócił. Oczywiście mamy tutaj też konkurencyjnego snajpera (który tak na prawdę nie istniał) oraz wszechobecne PTSD, które muszę przyznać, że pokazali całkiem dobrze. Na szczęście wszystkie wątki patriotyczne zostały przedstawione w sposób bardzo stonowany i nie nachalny za co jestem bezgranicznie wdzięczny. Ot chłopaki, którzy chcą bronić swojego kraju. Jak dla mnie jest to zwykła historia faceta obdarzonego niesamowitym talentem strzeleckim. Chris Kyle był ponoć bardzo wesołym i optymistycznym facetem (sprawdzę jak dorwę książkę), w filmie tego niestety nie widać, pomijając okazjonalne docinki Chris jest mega poważny, na czym wg mnie też trochę cierpi "Snajper".

Podobał mi się sposób w jaki prezentowano upływ czasu. Główny bohater odsłużył 4 tury w Iraku i widać jak przez ten czas zmieniało się podejście wojska do działań i do niego, bo w końcu został okrzyknięty "Legendą" (160 potwierdzonych fragów). Zmieniał się też sprzęt i metodyka działań - naprawdę fajnie to widać, ale wydaje mi się, że tylko dla kogoś kto tak na serio jest zainteresowany militariami.

Ogólnie wad jako takich film nie posiadał, po prostu nie porywał historią ani nie budował napięcia (a film o snajperze powinien). Jedna jedyna rzecz mi się rzucała w oczy jak gruz po wybuchu ajdika to brak wulgaryzmów. Jak na rasowych wojaków i naładowanych adrenaliną i testosteronem twardzieli przystało w powietrzu lata wiele motherfuckerów, fucking shitów i inne pięknych słów. A jak to tłumaczą nasi? "Kurczę", "sukinkot" itd. Normalnie jakbym słuchał kabaretowego numeru Macieja Sthura.

Spodziewałem się trochę ckliwej historyjki i na szczęście się zawiodłem. Uważam, że film jest spoko. Oczywiście jest to też jeden z gorszych filmów w dorobku Eastwooda - w końcu jeśli reszta jest conajmniej świetna to konkurencja jest ciężka. Ogólnie film polecałbym każdemu kto nigdy się w temat nie zagłębił bo jest tu wszystko co charakteryzuje walkę z terrorem na Bliskim Wschodzie. Stopień podobania się reszcie zależeć najpewniej będzie od tego jak bardzo się zaangażują emocjonalnie w to przez co przechodził Chris.

Ps. Ja czekam aż ktoś zekranizuje "Pluton Wyrzutków"! Ridley, słyszysz?! Plu-ton Wy-rzu-tków!

niedziela, 1 marca 2015

Atak Kultury: Recenzja filmu Kingsman: Tajne Służby.

"Kingsman: Tajne Służby" to ekranizacja komiksu twórców "Kick-ass", zrobiona przez twórców filmowej wersji "Kick-ass". Właściwie to jedno zdanie powinno w zupełności wystarczyć jako recenzja. Jednakże jako, że część z was o tym filmie dopiero się ode mnie dowiedziała chciałbym przybliżyć ździebko co i jak. Otóż mamy tutaj międzynarodową agencję wywiadowczą, tytułowych "Kingsmen-ów", którzy stoją na straży pokoju i porządku na świecie. Ich atrybutami, jak można się domyślić jest gazylion gadżetów (samoloty, parasole, bomby, pierścienie pod napięciem itp) oraz nienaganny gust, szyk i ogłada cechująca prawdziwych dżentelmenów. Do tego świata zostaje wprowadzony jako rekrut chłopak z najniższej warstwy społecznej, uliczny cwaniaczek "Eggsy". Oczywiście, na horyzoncie pojawia się nowe zagrożenie ze strony geniusza technologicznego, który ma plan jak naprawić świat.

Jednym słowem: standard. 

Pomocnik głównego złego z metalowymi wspomagaczami? Jest.
Na szczęście twórcy nie powpychali sobie głów w tyłki i podeszli do tematu z niewiarygodną dawką luzu. Mają tak wielki dystans do siebie, że mogliby zobaczyć swoje plecy bez pomocy lustra. Weźmy na przykład głównego złego, granego przez świetnego Samuela L. Jacksona. To potentat i wizjoner, który brzydzi się przemocą i nie znosi widoku krwi i jest ogólnie luzakiem, co pięknie stoi w opozycji do sztywnych dżentelmenów z Kingsman. Jest to świetna parodia i zarazem pastisz wszelkich filmów szpiegowskich. Powiem wam szczerze, że lubię jak film nie udaje czegoś czym nie jest, a "Kingsman" zupełnie nie bierze siebie na serio.

Tempo rozwoju akcji na początku jest dość niemrawe. Trochę tu się podzieje, trochę tam kogoś zastrzelą, ale od połowy zaczyna się niezła jazda bez trzymanki. Pociśnięte sytuacje, grube akcje, teksty, od których opada szczęka. Cała sala w kinie, w tym i ja, wybuchała non stop śmiechem. Wszystko prowadzi do iście wybuchowego finału, który na pewno was rozbawi. Oczywiście jak przystało na film twórców Kick-assa śmiech towarzyszy nam podczas największych rozwałek, które są należycie krwawe i brutalne. Więc każdy kto się zaśmieje jest chorym człowiekiem! Którego z miejsca lubię!

Moja ocena: 8

niedziela, 22 lutego 2015

Kącik złośliwości: zwolennicy chorób.

Mówi się na nich "anty vaxxerzy" i nie chodzi tu o protest przeciwko depilowaniu okolic bikini. Są to ludzie, którzy wierzą, że nieszczepienie swoich dzieci uchroni je przed "tragicznymi" i "trudnymi do przewidzenia" schorzeniami jak np. autyzm. Ten trend jest prawie tak samo stary jak sam proceder szczepienia, jednakże w ostatnich czasach ruch anty vaxxerów nabrał tempa i zwolenników. Czasami mówimy też o nich jako zwolennikach chorób - w końcu albo są przeciwko i się szczepią albo nie i są zwolennikami. Jako, że całość głównie ograniczała się do USA cały czas byłem przekonany, że to jakieś nie do-edukowane mamuśki, które wszędzie węszą konspirację rządu (jak to, że księżyc to hologram - widać nawet przekłamania na jego powierzchni).

Taaaa, a Saddam Hussein miał Gwiezdne Wrota... Co? Taka teoria też istnieje?

W końcu mówimy tu o kraju gdzie 29% obywateli nie potrafi wskazać Oceanu Spokojnego, 30% nie wie w którym roku miały miejsce ataki na World Trade Center, a 49% nie wie gdzie jest stan Nowy Jork. Moje podejście się zmieniło gdy w grudniu w Kalifornijskim Disneylandzie wybuchła epidemia Odry.

Pomyślcie o dolinie Krzemowej - siedziby mają tam takie korporacje jak Pixar, IBM, Cisco, Google. Wydawałoby się, że tamtejsi pracownicy to elita inteligencji, ludzie projektujący lepszą przyszłość (i wcale nie minionki złych korporacji, które przejmą za 50 lat władzę nad światem), niby wszystko na swoim miejscu prawda? Otóż nie! Dzięki czasopismu Wired wiemy, że w takim np Pixarze zaszczepionych jest mniej niż 70% dzieci pracowników! A w Cisco? 60%! Żeby szczepionka przeciwko odrze zadziałała zaszczepionych by musiało być około 92% społeczeństwa. Zbadano też wszystkie złowrogie (jak twierdzą zwolennicy chorób) korporacje farmaceutyczne. Tam średnia ilość zaszczepionych dzieci znajduje się gdzieś pomiędzy 95-100%. Argument zwolenników chorób, że korporacje farmaceutyczne wiedzą co jest na rzeczy i nie szczepią swych dzieci mogą sobie włożyć między swoje zarażone różyczką pośladki.

Powody powstrzymywania się od szczepień można podzielić na dwie kategorie: medyczne i przekonaniowe. To pierwsze jest oczywiste - nie możesz zaszczepić ponieważ Twoje dziecko może być uczulone bądź ma jakieś inne medyczne przeciwwskazania. Do drugiej kategorii wpadają wszystkie banialuki typu: "przekonania mi zabraniają" czy trochę bardziej sensowne: "religia mi zabrania". W Kalifornii, gdzie ludzie są podatni na wszelkie sekty i inne New Age'owskie pierdoły prawo twierdzi, że wystarczy podać przekonania jako argument przeciwko szczepieniu by zapewnić swojemu dziecku thriller jego życia!

 W dzisiejszym odcinku: Pacjent Zero, Jasiu z przedszkola, daje buzi koleżance!
Zwolennicy chorób cytują niejakiego Andrew Wakefielda jako autorytet w dziedzinie szczepionek a jego artykuł z 1998 roku jako ostateczny dowód na związek szczepionek ze wzrostem autyzmu. Jaka szkoda, że już dawno udowodniono mu fałszowanie wyników i za to odebrano mu licencję lekarza na stałe. Oczywiście nie przeszkadza to anty vaxxerom w ciągłym cytowaniu go.

Najlepsze podejście do tego wszystkiego mają jak zwykle kraje skandynawskie. Nie pamiętam już który to był kraj ale wprowadzono w nim prawo o konieczności szczepień. Argumentacja szła mniej-więcej tak: zdrowie dziecka jest ważniejsze niż jakiekolwiek, dobre czy złe, przekonania jego rodziców. I to jestem w stanie zrozumieć i się pod tym podpisać. Nie dawajcie wiary banialukom!

niedziela, 15 lutego 2015

Religia leci w kosmos cz2.

Ciąg dalszy ciekawych rozważań. Dzisiaj zmierzymy się z tematem obcych istot życia. Jakie podejście do nich miałyby największe religie świata? Czy Chrześcijanie urządziliby biedakom krucjatę i kazali nosić na ich mackach/rzęskach/szczękoczułkach hiszpańskie buty? Czy Muzułmanie zrobiliby interplanetarny dżihad? Czy Żydzi wysłaliby kosmitom banki? Cóż poczytajcie dalej a dowiecie się jakie te trzy religie mają podejście do spotkania z kosmitami.

Zaczniemy od Judaizmu bo tutaj również nie ma jasności. Nigdzie nie jest napisane jakie nastawienie powinni mieć wyznawcy Judaizmu, którzy natknęli się na Zielonych Ludzików. Ale jako, że sama religia nie jest nastawiona na jakieś agresywne działania nawracające myślę, że spokojnie można założyć, że Żydom było by to wszystko lotto. Warto jednak wskazać na kolesia, który w XVIII wieku stwierdził, że życie pozaziemskie może istnieć i jest to całkiem prawdopodobne. Tyle tylko, dodał, że na stówę jest nieinteligentne bo inteligencja tylko przypada w udziale ludziom. Szkoda, że ów badacz nie miał okazji się przejść po Wall-Marcie to by się przekonał, że kosmitów nie trzeba szukać wcale daleko. Ogólnie jednak w Judaizmie podoba mi się ta otwartość. Oczywiście dzięki swobodzie interpretacji Żydzi mogą się swobodnie ze sobą kłócić co chyba jest najważniejszą cechą ich religii.

Przejdźmy do Chrześcijan bo tutaj bardzo ciekawe rzeczy się dzieją. Co powiecie na wielkiego przywódcę - Papieża Franciszka, który z rozbrajającą szczerością mówi: "gdyby, na przykład, jutro przybyła ekspedycja z Marsa i jeden z nich powiedziałby, że chce się ochrzcić co by się stało? Kim jesteśmy by zamykać im drzwi?" Oczywiście to tylko Papież Franciszek, który jest wyjątkowo postępowy w tym co robi i mówi (piona!). Wiadomo, że w opozycji do niego stoją te ciołki-kreacjoniści, którzy twierdzą, że nie ma szans na życie na innych planetach skoro nie zostało to wspomniane w Biblii. Życie zostało stworzone (nie wyewoluowane) na Ziemi i tyle. Na szczęście inne odłamy są mniej radykalne (a o kreacjonistach wspominam bo lubię się na nich wkurzać - są tacy pocieszni). Ich nastawienie odnośnie istnienia kosmitów można określić następująco: "brak wiary w inne żywe istoty byłby nakładaniem ograniczeń na twórczą wolę Boga". Podoba mi się też stwierdzenie Protestantów, którzy oznajmiają, że nie ma sensu wszystkich nawracać bo wszystkie stworzenia Boskie znajdą swoje sposoby na modlenie się i oddawanie czci. Czyli nici z Kosmo-Templariuszy.

Na koniec zostawiłem sobie Islam. Nie zgadniecie jaką reakcję spotkanie kosmitów mogłoby wywołać u tradycyjnego (nie mylić z fundamentalnego) Muzułmanina. Otóż wiara takiego wyznawcy mogłaby jedynie wzrosnąć bo obce, inne życie byłoby oznaką nieskończonej potęgi stwórczej Boga. Ciekawostką jest fakt, że Islam z założenia jest przypisany istotom Ziemskim. Z tego też względu nawracanie kosmitów raczej nie miałoby miejsca. 

Rodzi się z tych rozważań pewne pytanie: skoro 2 z 3 dużych religii nie miałyby żadnych problemów (a Chrześciaństwo niewielkie) z zaakceptowaniem kosmitów ani ich wierzeń to czemu do kurdy nędzy jest taki problem z zaakceptowaniem wiary innych ludzi?! No mi chyba coś tu umyka. Skoro większość jest zgodna co do tego, że z ewentualnymi kosmitami można żyć w zgodzie to jakim cudem nie można tego przenieść na grunt naszej planety? Czas się ogarnąć ludziska! Czeka na nas kosmos a my się kłócimy czyj Bóg jest fajniejszy. Grrr...

niedziela, 8 lutego 2015

Atak Kultury: Recenzja filmu Pingwiny z Madagaskaru

Do kin niedawno weszła kolejna część serialu pt "Niepotrzebne sequele" znana również jako "Pingwiny z Madagaskaru". Będę się dzisiaj streszczał bo za wiele nie ma tu do gadania - film był cieniutki jak piwo studenckie. Ogląda się to jak dłuższy odcinek serialu z Nickelodeonu i to niestety o jakąś godzinę za długi. Fabuła jest infantylna i naiwna - ot kolejna przygoda pingwinów, która ma jeszcze mniej sensu niż poprzednie. Ich akcje widzieliśmy już wcześniej, Rico nie robi nic ciekawego (!!!), Kowalski jako tako ratuje sytuację a Skipper jest wyjątkowo mało... Skipperowaty. Jest też Szeregowy, który jest jedną z głównych osi fabuły - ciągle mu wypominają jak bardzo nie jest częścią reszty zespołu. Oczywiście każdy tego typu film musi mieć jakiś morał. Nie inaczej jest w tym wypadku - każdy dowiaduje się, że Szeregowy jest wartościowym członkiem zespołu. I tyle. Gdzieś tam przewija się również spisek postrachu każdej bohaterki anime - czyli ośmiornicy mówiąc po ludzku, ale jest bardziej bezsensowny niż pomysły polityków z Wiejskiej.

Jedyny ciekawy wątek i postaci, czyli polarne siły specjalne Północny Wiatr są tak płascy, że aż mi się płakać chciało. Gdyby ich ułożyć na sobie to dałoby się ich wcisnąć pod drzwiami. Ucięta głowa konia w Ojcu Chrzestnym miała więcej charyzmy. To się zresztą tyczy wszystkich postaci, które są albo nudne albo niezbyt komicznie przerysowane. Całość ratują jako tako dialogi. Mam wrażenie, że tłumacze widząc scenariusz próbowali uratować co się da - z różnym skutkiem, bo kawały są co jakiś czas nawet śmieszne. Oczywiście nic nie wnoszą do i tak miałkiej historii, przez co są po prostu sztuką dla sztuki.

Cały film sprawia wrażenie robionego na siłę za psie pieniądze. Może dlatego na napisach końcowych widzimy nazwiska samych Hindusów - film został po prostu outsource'owany za granicę bo tam jest taniej. Dlatego mam dla was radę - weźcie zobaczcie sobie poniższy klip. Zawiera jakieś 85% fajnych scen z filmu więc dzięki temu oszczędzicie na pieniądzach i czasie. A jeśli ciekawi was pozostałe 15% to zobaczcie jakiś inny zwiastun. Ja wiem jedno - więcej nie wrócę do Pingwinów z Madagaskaru.

Moja ocena: 4

niedziela, 1 lutego 2015

Religia leci w kosmos cz1.

Gratulacje, jesteś już w kosmosie! W tej chwili zagrażają Ci jedynie awarie sprzętu, nieprzewidziane chmury asteroid, rozbłyski słoneczne, promieniowanie, rozszczelnienia kombinezonu, utrata tlenu, niska grawitacja, urazy, zatrucia pokarmowe (wyobrażacie wymiotować w stanie nieważkości? Albo, co gorsze mieć sraczkę?) i inne tego przyjemne rzeczy.
"To chyba nie było pierdnięcie"
Jest jeszcze jedno zagrożenie, nad którym się nie zastanawialiśmy do tej pory: gdy spowszechnieją loty w kosmos latać będą wyznawcy różnych religii o różnym stopniu zaangażowania. Pomyślcie sobie jak wygląda sytuacja na Ziemi, gdy jakiś ciołek wzywając swoją religię wysadzi w powietrze 18 osób. Teraz przenieśmy sytuację w kosmos, powiedzmy do jakiejś kolonii. Jeden wybuch i mamy do czynienia z setką ludzi, których nie uratuje żaden statek o nieprawdopodobnym napędzie. Ogólnie powinniśmy jednak zacząć od początku: w jaki sposób do kwestii podróży poprzez kosmos (i hipotetycznego spotkania kosmitów) podchodzą największe religie? Bo to, że muszą w końcu zaakceptować fakt lotów i się do niego dostosować jest rzeczą niezbędną dla ich przetrwania.

Zacznijmy od tego, że niektóre odłamy Chrześcijaństwa są wręcz komicznie niechętnie nastawione do samego konceptu podróży kosmicznych. Jeden z fundamentalistycznych odłamów Chrześcijaństwa twierdzi nawet, że możliwość istnienia planety o warunkach podobnych do Ziemi jest niemożliwa, bo nie ma tego wspomnianego w Biblii. Ponieważ Ziemia jest dla ludzi a nieboskłon dla Boga powinniśmy się bardziej skupić na naszej planecie. Ale nie martwcie się - to są ci sami kolesie co wypięli się na ewolucję, twierdzą, że kości dinozaurów podrzuca CIA a Ziemia ma 10000 lat. Podejrzewam, że są po prostu skrycie zazdrośni - bo gdy my będziemy startować do naszej kolonii na wzgórzu Bilba na Tytanie, księżycu Saturna by posurfować na jeziorach płynnego Metanu oni będą siedzieli po pas w wodzie i odpadkach (ale też nie uwierzą, że to wina globalnego ocieplenia). Na szczęście samo Chrześcijaństwo (wyłączając świętoszkowatych koleżków) jest całkiem spoko wobec kolonizacji kosmosu. A jak z innymi religiami?

W Judaizmie jest ciekawiej. Jako, że każdy odłam poświęca się w całości kłótniom z resztą odłamów, sprawa kosmosu pozostaje z grubsza nierozwiązana. Ogólnie mam wrażenie, że nie mają zbytnich problemów z ogarnięciem, że nad głowami mamy nieskończoną pustkę i możliwość niezliczonych Ziemio-podobnych obiektów. Co innego ich podejście do tradycji. W 2003 pułkownik Ilan Ramon odwiedził stację ISS wraz z feralną misją na Columbii (niestety na Ziemię nie wrócił). Zastanówmy się - Żydzi obchodzą Szabas co sobotę: upraszczając, obrzędy sprowadzają się do odpoczynku zmierzchu w piątek do zachodu słońca w sobotę. Jest to troszkę utrudnione na ISS, gdzie czas od wschodu do zachodu to 90 min. Ledwo by zdążył rozłożyć świeczki (oczywiście bez zapalania - ogień na stacji = lipa) i menorę a już by musiał je pakować. W sumie po 10,5 godzinach mógłby znowu zacząć je rozkładać ale to już inna bajka. Ogólnie ustalono (po wielu kłótniach, podczas których wiele pejsów zostało zapewne urwanych), żeby pan Ramon trzymał się czasu z Cape Canaveral.
Pokojowe obrady w sprawie podboju kosmosu
Islam ma jeszcze lepsze podejście do sprawy kosmosu i innych światów. Cytaty z Koranu "Chwała Bogu, Panu światów" (Koran 1:2) oraz "[...] to jest Pan światów" (Koran 41:09) sugerują, że Muzułmanie nie mają najmniejszych problemów z zaakceptowaniem istnienia innych, gotowych do zamieszkania światów (i za to piąteczka panowie!). Podobnie też jak wyznawcy Judaizmu, Muzułmanie mają jednakże pewną geograficzną zagwozdkę do rozwiązania: jak pozostać skierowanym w stronę Mekki podczas gdy popierdzielasz po orbicie z zawrotną prędkością? Zawisnąć w stanie nieważkości i poprosić kolegę by cię obracał? Na szczęście Imamowie na Ziemi ustalili, żeby po prostu zrobił co w jego mocy i tyle. Wydali nawet specjalną instrukcję (wszystkie Korpo-ludki zadrżały na dźwięk tego słowa), którą możecie podejrzeć TUTAJ. Zwróćcie uwagę na podpunkt "I" w podrozdziale 4.3 by rozwiać wszelkie wątpliwości względem nastawienia do podróży kosmicznych.

Na dziś to by było na tyle. Z mojego punktu widzenia, cieszy mnie, że religijni przywódcy są gotowi iść na ustępstwa - dobrze to świadczy o nich i ich religiach. Poza tym kosmosu starczy dla wszystkich, oczywiście o ile uda nam się wylecieć poza Układ Słoneczny! Zdaję sobie też sprawę, że zawsze będą istnieli palanci, którzy będą chcieli to popsuć lecz na szczęście są oni w mniejszości. Powiem wam, że bardzo optymistycznie podchodzę do tego. Bo czy wierzysz czy nie i niezależnie w co - przed ogromem kosmosu każdy czuje respekt. W obliczu tak wielkiej przestrzeni przestają mieć znaczenie wszelkie kłótnie i wojny. Stąd też dla mnie idealnym rozwiązaniem byłoby wystrzelenie wszystkich przywódców w kosmos (oczywiście z opcją powrotu) i pokazanie im jacy są mali. Pozwólcie, że zakończę w tym miejscu, pozostaje mi obiecać, że niedługo dodam kolejną notkę na ten temat, poruszającą kwestię nawracania ewentualnych kosmitów!

niedziela, 25 stycznia 2015

Atak Kultury: recenzja "Teorii Wszystkiego"

Wszyscy wiemy kim jest, zdecydowana większość go podziwia, część rozumie i niewielu tak naprawdę zna. Jawi się nam jako najlepszy fizyk w historii, posiadający najpotężniejszy (jeśli można użyć tego słowa) umysł na Ziemi, który niestety został zamknięty w ciele dotkniętym ciężką chorobą. Jest posiadaczem najbardziej charakterystycznego głosu (zaraz po Morganie Freemanie oczywiście) oraz od dawna jest celem niezliczonych parodii i odniesień. Mowa oczywiście o Stephenie Hawkingu, którego biografia jakiś czas temu zawitała na ekrany naszych kin. Dzięki "Teorii Wszystkiego" mamy okazję zajrzeć do prywatnej części życia wybitnego fizyka i przypatrzeć się jego związkowi z Jane Wilde.

Zawiązanie fabuły ma miejsce podczas studiów doktoranckich Stephena (Eddie Redmayne) na uniwersytecie w Cambridge, gdzie poznaje Jane. Jesteśmy świadkami rodzącego się między nimi uczucia i powolnego rozwoju strasznej choroby, która jak wiemy, ostatecznie przykuje Stephena na stałe do wózka. Śledzimy ich losy i wspólną walkę z pogłębiającym się kalectwem jednocześnie będąc świadkami przełomów w fizyce dokonanych przez Stephena. Więcej nie będę raczej mówił bo za bardzo nie ma o czym - historia jest ładna i jednocześnie smutna i przejmująca. Zdarzyło mi się nawet uronić ze dwie łezki - tak bardzo mnie to dotknęło (może dlatego notka ma ociupinkę poważniejszy charakter?). Jest też prosta, co absolutnie nie jest jej wadą - zwykła historia o niezwykłym człowieku.

Dwie rzeczy wybijają się na pierwszy plan: fenomenalna gra Eddiego Redmayne'a oraz przepiękny soundtrack. Zacznijmy od tego pierwszego. Powaliła mnie kreacja samego Stephena, dało się odczuć, że Eddie nie grał tylko BYŁ znanym fizykiem. Niesamowite wrażenie! Każdego, kogo nie wzruszy ta kreacja, muszę zmartwić - macie serca z kamienia! Zimnego! Takiego z dna Bajkału! Przechodząc do ścieżki dźwiękowej chcę powiedzieć, że dawno nie słyszałem tak pięknych i delikatnych kompozycji w filmach. Wespół z przejmującą historią i rewelacyjną grą tworzą trio, które wyciśnie z was odrobinkę łez. Na szczęście film nie jest płaczliwy, reżyserowi udało się bowiem uchwycić urok i poczucie humoru Stephena. Od siebie chciałbym dodać jedynie, że zwiodłem się zbyt małą ilością fizyki. Miałem wrażenie, że sceny rozkminy zostały wrzucone na doczepkę, żeby pokazać że to znany fizyk a nie po prostu ktoś z postępującym kalectwem.

Czas na podsumowanie. Film naprawdę mi się podobał. Dawno żaden film nie szarpnął za moją czułą strunę (to się jeszcze jakaś ostała?!) i jestem mu wdzięczny. Jest to film miejscami smutny, miejscami radosny a w całości - godny polecenia, co też właśnie czynię.

Moja ocena: 8

niedziela, 18 stycznia 2015

Dlaczego nowy szef NASA jest idiotą.

Witajcie, wielu z was pewnie wie, że jestem wielkim zwolennikiem eksploracji kosmosu. Ostatnimi czasy czynimy w tej dziedzinie niesamowite postępy i napawa mnie radością fakt, że w ciągu dekady coraz śmielej wędrowaliśmy w przestrzeń. Niestety to wszystko może się niedługo zmienić. W Amerykańskim senacie ostatnio większość głosów zdobyła partia Republikanów i jeśli czegoś nas nauczyła polityka to tego, że można się spodziewać obsadzenia ważnych stanowisk przez senatorów z tejże właśnie partii. I tak też się stało. Pomijając inne roszady na stanowiskach itp, mnie najbardziej zainteresowała ta jedna: pewien senator z Texasu - Ted Cruz zasiadł jako przewodniczący senackiego sub-komitetu do spraw kosmosu, nauki i konkurencji. Teoretycznie dało mu to władzę nad kolejnym głupim i niepotrzebnym komitetem prawda? No cóż... w praktyce ten, ultra-konserwatywny koleś, który nie wierzy w naukę dostał do kontroli budżet NASA. My Polacy wiemy jak to się kończy gdy jakiś idiota zasiada na czele Bardzo Ważnych Komisji, prawda?

"A wtedy Tupolew zrobił NIĄĄĄĄĄŁ i BDZIU w sosenkę".
Sprawa jest przekichana na kilku płaszczyznach - NASA bowiem nie zajmuje się jedynie eksploracją kosmosu. Zajmuje się również rozwojem zielonych technologii, badań nad klimatem i przede wszystkim jest czołowym miejscem badań nad globalnym ociepleniem. Oczywiście republikanom to nie przeszkadza bo oni i tak nie wierzą w zmiany pogodowe spowodowane globalnym ociepleniem. Jakiś rok temu nawet sam Obama powiedział - "zmiany w klimacie to fakt", na co partia republikanów od razu odparła "nie-e". Rany to jest jak ten jeden dzieciak w przedszkolu, który zawsze wszystko musiał negować. Pomijam fakt, że istnieją badania dowodzące, że zwiększone emisje CO₂ są szkodliwe dla zdrowia bo przecież naukowcy nie mają racji co nie? Tak przynajmniej sądzi inna "gwiazda" w partii republikanów - Michele Bachmann.

No ale trochę odbiegłem od tematu - wiemy już czemu NASA jest takie ważne. Pytanie teraz czemu Senator Idiota jest złą osobą na to stanowisko. Jego zdaniem globalne ocieplenie to sterta banialuków. On chyba myśli, że globalne ocieplenie to wtedy gdy w Kanadzie będą mieli średnią temperatur 35 stopni. Nic bardziej mylnego Senatorze Idioto - otóż, różnice w ogólnej średniej temperaturze na Ziemi nie muszą być drastyczne. Wystarczy np obniżyć ogólną temperaturę o 4,5 stopnia by mieć nową epokę lodowcową. A co jeśli temperatura się zwiększy o 4.5 stopnia? No dość powiedzieć, że przydadzą się wam pontony, lub poduszkowce (my w Bydgoszczy prawie byśmy mieli zabezpieczenie na taką ewentualność).

Jedziemy dalej, bo na tym niestety nie kończą się wybryki tego ciołka. Jednym z nich było proponowanie cięć budżetu NASA (które i tak w tamtym czasie ledwo przędło) a drugim, i nie wiem czy uwierzycie ale Ted Cruz podczas komisji poświęconej zagrożeniom uderzeniami w Ziemię przez obiekty pochodzenia kosmicznego (asteroidy i inne tego typu badziewia) zasugerował by może przesłuchać Bruce'a Willisa jako speca w tym temacie. Ja mam inną propozycję - może lepiej byłoby przesłuchać Jacka Nicholsona pod kątem chorób psychicznych i pobytu w wariatkowie bo trzymam kciuki, że senator Cruz w końcu tam wyląduje.

Zastanawiam się jak można być tak głupim. Jedyna odpowiedź jaka przychodzi mi do głowy, to to że podniesienie się poziomu oceanów i zatopienie nadbrzeżnych rejonów to jakaś forma jego diabolicznego planu w stylu Lexa Luthora. Tak czy inaczej. Ktoś powinien powstrzymać tego idotę!