czwartek, 5 lipca 2012

Atak kultury: recenzja filmu „Niesamowity Spider-Man”.


Oto mamy za sobą drugą z Pięciu Subiektywnie Wielkich Premier tego lata (z „Avengersami” jako pierwszą i z „Prometeuszem”, „Batmanem” i „Meridą Waleczną” jako następnymi). Szczerze mówiąc, na początku podchodziłem do tego projektu sceptycznie, wszak jest to reset wypuszczanej w latach 2002, 2004 i 2007 serii filmów o łażącym po ścianach człowieku w trykocie. Trochę mnie dziwił i niepokoił fakt, że robią remake po tak krótkim czasie, ale kolejne udostępniane informacje łagodziły moje obawy. Nowy reżyser, nowa para głównych aktorów, nowy przeciwnik, przeniesienie opowieści do czasów licealnych i spory nacisk na rozwój psychiczny bohaterów rozbudziły moje zainteresowanie. Jesteście ciekawi jak to wyszło? Zapraszam do dalszej lektury mojej recenzji!

 
Zawsze się zastanawiałem: czego on się chwyta na tej wysokości?

















Fabuła ukazuje nam losy niejakiego Petera Parkera (w tej roli całkiem niezły Andrew Garfield), zwykłego, niczym nie wyróżniającego się chłopaka podkochującego się w szkolnej koleżance Gwen Stacy (ahhh… Emma Stone), który stara się po prostu ogarnąć codzienność. Oczywiście nie będzie mu to dane, bowiem kiedy znajduje teczkę należącą do jego zaginionego ojca jego życie nabiera tempa (a także kolorów, choć głównie niebieskiego i czerwonego). Parkerowi, na drodze do obcisłych rajtuzów, przyjdzie się zetknąć z niejakim Dr Curtem Connorsem, byłym współpracownikiem jego ojca i zarazem pracownikiem korporacji Oscorp (oczywiście ten też ma swoje alter ego).

Wiecie jaki jest największy problem z fabułą? Pierwsza jej część, a więc „Droga do Spandeksu” jak ja ją nazywam, jest strasznie przegadana i ciągnie się jak roztopiony ser na pizzy. W szczególności dialogi między Peterem a Gwen (ahhh…Emma Stone) bardzo się przeciągają. Ich pierwsze kontakty cechuje niezręczność, wyrażona głównie rozbieganymi spojrzeniami i niekontrolowaniem ust przez co gadają w urywany, pozbawiony składni sposób. Do tego dochodzi podpatrzony u konkurencji (tzn. u Krzyśka Nolana i jego Batmanów) psychologiczny rys postaci i rozbudowane przedstawienie jak doszło do tego, że Parker stał się Spider-Manem. To znaczy, tak to miało wyglądać ale nie do końca chyba wyszło. Zgadzam się, że film wydaje się trochę mroczniejszy niż poprzednia seria, ale rysu psychologicznego tu jak na lekarstwo. Ot każda z postaci powie coś ważnego w postaci jakiegoś chwytliwego hasełka. Fabuła oferuje również kilka ciekawych sytuacji (aczkolwiek zaspojlerowanych w trailerach) i trochę za dużo jak na mój gust uproszczeń i niekonsekwencji. Ogólnie przez pierwszą połowę filmu czuć lekki powiew nudy.

Dla równowagi dodam co mi się podobało… choć i tutaj pojawią się pewne zastrzeżenia. Przede wszystkim, esencja Spider-Mana – bujanie się na linach. Sceny kiedy Spidey śmiga pomiędzy budynkami obfitują w dynamiczne i pomysłoweujęcia i ogólnie cieszą buzię. Szkoda tylko, że jest ich tak mało (ale przyczyna tego jest oczywista – on się dopiero uczy). Walki też są ładnie zrobione i mam wrażenie, że ruchy obecnego Spider-Mana są bardziej „pająkowate” niż ruchy jego poprzednika. Do tego dochodzi gadka-szmatka, którą Parker częstuje swoich przeciwników podczas starć. Są to lekkie, odrobinę pyszałkowate zaczepki słowne, wierne duchowi komiksowej wersji, lecz problem jest taki, że nagle zanikają; Parker po prostu przestaje docinać innym. Humor też jest obecny i do tego niewymuszony co jak dla mnie jest wielką zaletą. Osobiście czułem, że każdemu z tych elementów można by spokojnie poświęcić trochę więcej czasu, kosztem początkowych sekwencji.

Osobny akapit pragnę poświęcić efektowi 3D. Zwiastuny obiecywały ukazanie akcji (łażenia po ścianach i śmigania na pajęczynach) z oczu głównego bohatera i zachęcony tym postanowiłem pójść na wersję 3D – a nóż będą fajnie pokazane? Otóż nie moi drodzy. „Niesamowity Spider-Man” dołącza do grona filmów służących za przykład jak nie robić filmów 3D. Sekwencje z oczu były niezłe, ale bez 3D byłyby identyczne! Poza tym, takich prawdziwych efektów trójwymiaru naliczyłem 3. W filmie, gdzie trójwymiar mógłby zostać użyty do pokazania zawrotnych wysokości i bliskości budynków podczas bujania się na pajęczynie twórcy użyli go by pokazać jak Spidey strzela siecią w twarz widzom (i to na 3 sekundy przed końcem filmu).  Zostawiam to bez dalszego komentarza.
 
Oddajmy głos Rogerowi Ebertowi – krytykowi filmowemu.












Podsumowując: nad filmem unosi się zapaszek nudy. Rozłażące się dialogi w połączeniu z kilkoma dziurami fabularnymi sprawiają, że nasze żuchwy mogą zacząć rozwierać się samoczynnie. Do tego film niestety nie wywołał u mnie żadnych emocji – nie potrafił szarpnąć ani za strunę z napisem „smutno” ani za tą z napisem „ekscytacja”, a wiecie, że u mnie wywołać te emocje nie jest trudno. Dlatego uważam, że ten film jest po prostu „do obejrzenia” i poniekąd cieszę się, że Spider-Man nie został zaproszony do Avengersów.

Moja ocena: 6,5/10

Ps. Miało być 6/10 ale dodałem pół oczka do oceny za genialną scenę z udziałem Stana Lee.

środa, 25 kwietnia 2012

Atak kultury: recenzja filmu „Nietykalni”.


Standardowa recepta na amerykańską komedię jest taka: bierzemy głównego bohatera, dajemy mu ciapowatego pomagiera i wrzucamy go do środowiska zupełnie innego od tego w którym na co dzień egzystuje. Taki zabieg gwarantuje masę okazji do przedstawienia humoru zarówno sytuacyjnego jak i słownego (chyba, że mówimy tu o polskiej komedii: wtedy wystarczy dać Szyca, cycki i żarty o dymaniu). Z podobnego założenia wychodzą „Nietykalni”, ale jako że jest to film francuski to robią to trochę inaczej (bez skojarzeń proszę).  Żeby się dowiedzieć co odróżnia ten film od reszty komedii zapraszam do dalszej lektury.

 

Przynajmniej w kategorii krzykliwych plakatów nie odstaje od reszty.












W „Nietykalnych” przyglądamy się historii Drissa (Omar Sy), czarnoskórego złodziejaszka mieszkającego w blokowisku w szemranej okolicy, który przypadkiem zostaje zatrudniony w roli pielęgniarza u sparaliżowanego milionera Phillippe’a (Francois Cluzet). Ich wspólna znajomość, przeradzająca się szybko (jak nietrudno się domyślić) w przyjaźń jest głównym tematem filmu. To tylko tyle i aż tyle. Sam film bowiem nie przedstawia nam starcia dwóch różnych warstw społecznych, nie podejmuje dialogu o problemach mniejszości narodowych we Francji, ani nie ukazuje dogłębnej psychiki osoby sparaliżowanej. To, co w innych filmach by było tematem przewodnim, tutaj jest tylko punktem wyjścia. Nikt tu nie chodzi i nie biadoli jakie to ciężkie jest życie osób sparaliżowanych. „Nietykalni” są zupełnie o czym innym. I całe szczęście.

Jest to film o afirmacji życia. O poszukiwaniu i czerpaniu radości z każdej nadarzającej się okazji i chwili. Jeśli miałbym „Nietykalnych” określić jednym wyrazem byłoby to słowo „ciepły”. Pomiędzy kolejnymi wybuchami śmiechu widz siedzi i się uśmiecha. Tak po prostu, sam do siebie. Oczywiście pojawiają się momenty wzruszające, na których co wrażliwsi uronią łezkę, ale wystarczy zobaczyć rozpromienioną buźkę Drissa by uśmiech ponownie zagościł na naszych twarzach. Ten koleś jest niesamowity. Jego rezolutność, pogodność i teksty jakimi sypie sprawiają, że zarażamy się jego dobrym humorem szybciej niż Europejczycy dżumą. Dawno żaden film nie wywołał u mnie takich emocji i za sam ten fakt jestem wdzięczny.

Poczucie humoru w „Nietykalnych” nie obraża inteligencji widza i ujmuje swoją naturalnością. Ta nie nachalność i spontaniczność jest wypadkową dwóch składników: genialnego Omara Sy i świetnych dialogów. Driss w wykonaniu tego komika rozkłada na łopatki swoją bezkompromisowością, a dialogi skrzą się od uszczypliwych i zabawnych komentarzy wymienianych przez duet Sy-Cluzet. Do tego wszystkiego dochodzi świetnie dobrana muzyka.

Jestem naprawdę pod wielkim wrażeniem tego filmu. W (przyznajmy sobie szczerze) skostniały schemat reżyserom udało się wprowadzić na tyle świeżości, że film bez problemu uwodzi widza i zabiera w podróż, podczas której uśmiech na naszej twarzy znika tylko dlatego, że zastępuje go głośny śmiech. Polecam z całego serca.

Moja ocena: 9/10

piątek, 20 kwietnia 2012

Zagadki wszechświata: krótka pamięć.

Wyobraźcie sobie taką scenę: wstajecie od komputera zostawiając niedokończoną lekturę nowej notki Subiektywniaka, po czym raźnym krokiem idziecie do lodówki po coś strasznie pysznego i zazwyczaj kompletnie niezdrowego (nie pytajcie co ja tam przechowuję). Otwieracie więc ten najważniejszy element wyposażenia każdego mieszkania i nagle okazuje się, że wlepiacie ślepia w otwartą lodówkę nie wiedząc co w ogóle robicie w kuchni. W tym momencie pada odwieczne pytanie: „ale czego to ja szukałem?” Brzmi znajomo? Oczywiście, że tak. Każdy z nas doświadczył na własnej skórze czegoś takiego. Te problemy z pamięcią krótkotrwałą dotykają każdego z nas i do niedawna ich natura pozostawała kompletną zagadką.

Istnieje przeświadczenie, że większość naukowców poświęca swój czas i nieswoje fundusze na poszukiwanie odpowiedzi na pytania, których każdy normalny człowiek by nigdy nie zadał. Bo kto przy zdrowych zmysłach badałby jak wygląda przebieg choróbwenerycznych i kanibalizm u biedronek, czy jaki zasięg ma kupkający pingwin? No ale przyznać trzeba, że czasem naukowcom zdarzy się (gdy już się oderwą od pingwinich kuprów) zbadać coś istotnego – tak też jest w tym przypadku. Otóż odkryli oni, że to nie wczesne stadium alzheimera, czy krótki czas koncentracji uwagi.

 
Ani anulowanie zadania przez kogoś kto Tobą steruje.













Winę za to ponoszą drzwi i różne wejścia. Serio! Jest taki koleś o tenisowo brzmiącym nazwisku: Gabriel Radvansky, który przeprowadził serię doświadczeń i oto do czego doszedł. Według naszej pamięci pomieszczenia działają na takiej samej zasadzie co kilka twardych dysków podłączonych do jednego komputera. Pomysł, który narodził się w jednym z pomieszczeń i jest w nim łatwo dostępny, staje się praktycznie nieosiągalny po wejściu do innego pomieszczenia. Nasz mózg odbiera sygnał, że znalazł się w nowym otoczeniu i uznaje, że to co się działo w poprzednim jest nieważne (ale do pewnego stopnia oczywiście. Jeśli macie w pokoju inwazję koto-żernych kosmitów raczej o tym nie zapomnicie po przejściu przez drzwi.)

Pan Radvansky przeprowadził swoje testy na grupie studentów (pewnie z jedzeniem jako wynagrodzeniem). W jednym z pokojów umieścił pudełko zawierające jakieś proste obiekty w stylu czerwonych kostek albo niebieskich kulek, po czym kazał studentom przejść taki sam dystans raz przekraczając próg drzwi a raz nie. Wydaje się durne co? Cóż… nie dla naszego profesorka! Wyniki były tak zaskakujące, że sam fakt przejścia przez drzwi nazwał „anulatorem zdarzenia”. Efekt jest tak silny, że ten sam eksperyment powtórzony w środowisku komputerowym, gdzie wygłodniały ochotnik miał przejść jakąś postacią przez drzwi przyniósł takie same rezultaty!

 
O hej! Znamy się?












Czy kiedykolwiek ktoś wynajdzie lekarstwo na tą wstydliwą przypadłość? Czy też skazani jesteśmy na zalew niezręcznych sytuacji? Otóż moi drodzy… lekarstwo jest proste! Wystarczy wypowiedzieć na głos po co i gdzie się idzie. To działa. Sąsiedzi się pewnie zastanawiają czemu ciągle na głos oświadczam, że idę siku.

wtorek, 24 stycznia 2012

Najwięksi twardziele w historii - zestawienie subiektywne.

Wydaje mi się, że lubimy przyglądać się ludziom, którzy dokonują naprawdę niesamowitych czynów. Dlatego też z zapartym tchem oglądamy gdy sportowcy przełamują kolejne granice wytrzymałości ludzkiego organizmu, lub gdy osoby postawione w ekstremalnych sytuacjach zmieniają się w prawdziwych supermenów. Ludziom  (i Pandom) imponują tacy właśnie mocarze, którzy wbrew przeciwnościom losu wychodzą cało z największych opresji i robią to kopiąc po drodze tuziny dup i nie oglądając się na eksplozje. Pomyślałem sobie zatem, że czemu by nie wspomnieć tutaj o kilku takich osobach? Dlatego też, w poszukiwaniu tych mocarzy zajrzałem do Internetu. Szybko odkryłem, że największa ilość takich herosów pojawia się na wojnach. Przypadek? Nie sądzę… w końcu to jedna z najcięższych sytuacji, w których może się znaleźć człowiek. Zatem do dzieła: oto moje subiektywne zestawienie największych wojennych mocarzy.

Twardziel #1: Major Brian Chontosh.
Mamy tu do czynienia z bohaterem wojny w Iraku. Wyobraźcie sobie: jedziecie swoim Hummerem (który jest sam w sobie niezłym twardzielem) w kolumnie pojazdów, gdy nagle wpadacie w zasadzkę. Zablokowani w wąskiej uliczce między czołgami z przodu a innymi pojazdami z tyłu dostajecie się pod ogień krzyżowy z karabinów, moździerzy i wyrzutni granatów. Co zrobił w takiej sytuacji Major Chontosh? Pewnie westchnął ze znużeniem i wzruszył ramionami, po czym nakazał kierowcy jego Hummera by skręcił i ruszył prosto na okopanych talibów. Po uciszeniu (co tłumaczy się jako: rozpiżdżeniu w drobny mak) stanowiska karabinu, dziarscy chłopcy wbili się swoim 2,5 tonowym pojazdem do okopu wroga. Nasz wojak następnie wysiadł z samochodu i zaczął strzelać.

 
 

Na zdjęciu: przybliżona ilość wystrzelonych pocisków.


















Pierw z własnego karabinu, potem z pistoletu podręcznego, nieprzerwanie kładł wrogich żołnierzy do piachu. Gdy usłyszał głuche „klik – klik” jego magazynka, Chontosh nonszalancko podniósł walającego się na ziemi kałacha i zaczął dalej siać masakrę. Kolejny pusty magazynek zmusił go by poszukał KOLEJNEGO! kałasznikowa. Wszystko fajnie ale w jego stronę zmierzała grupka przeciwników, którzy chcieli się dobrać do jego pogańskiej dupy. Niezrażony tym faktem Brian podniósł granatnik i rozwalił wszystkich nacierających przeciwników. Najs. Ogółem zabił 20 ludzi, a ranił jeszcze więcej. Kurde, przypadek pana Majora dowodzi dwóch rzeczy: gry komputerowe nie kłamią – zawsze znajdzie się załadowana broń upuszczona przez przeciwnika i źli kolesie za nic nie potrafią strzelać.


Twardziel #2: Jack Churchill.
Ten koleś był szalony. Tak szalony, że dostał ksywkę Szalony Jack. Był Szkotem (co trochę wyjaśnia ten fragment o byciu szalonym), który uwielbiał surfować, grać na dudach i wbijać swój prawie półtorametrowy miecz w czaszki przeciwników. Najciekawsze jest to, że Szalony Jack działał podczas Drugiej Wojny Światowej. No wiecie, tej wojny podczas której zaczęto na masową skalę używać czołgów, karabinów maszynowych, samolotów, ogromnych dział itp. Wstąpił do komandosów bo (jak twierdzi Wiki) „odpowiadała mu ich wysoce niebezpieczna służba”. Jedną z przypisywanych mu zasług jest wzięcie do niewoli 42 niemieckich żołnierzy wraz z obsługą moździerza. Oczywiście dokonał tego tylko za pomocą miecza! Rany… gdybym zobaczył jakiegoś ogromnego Szkota wymachującego ogromnym mieczem lądującego w moim okopie i rozrzucającego na wszystkie strony kawałki moich kolegów poddałbym się zanim wypowiedzielibyście słowo „Gestapo” na głos. 

  

Kto pierwszy ten szlachtuje Niemców!












Podczas innej z akcji Churchill prowadził do ataku oddział komandosów przez zasieki i pole minowe. Po ciężkim ostrzale komandosi zostali zredukowani do sześciu rannych osób i Churchilla. To nie trwało długo, ponieważ celny ostrzał z moździerza zmniejszył liczbę żywych do jednego: Szalonego Jacka. Gdy odnaleźli go Niemcy, Churchill spokojnie sobie siedział i grał na dudach. Po złapaniu i wysłaniu do obozu koncentracyjnego Jack stwierdził, że mu się tam nie podoba i wyszedł. Niemcy pochwycili go znowu i umieścili go w nowym obozie, z którego Jack… znowu uciekł. Przeszedł 150 mil, żywiąc się tylko puszką zardzewiałych cebulek (a może na odwrót?), zanim odnaleźli go Amerykanie. Niestety dla niego, wojna zdążyła już się skończyć i jedyne co mógł zrobić to wrócić do Szkocji mrucząc pod nosem: „Gdyby nie ci przeklęci Jankesi moglibyśmy pociągnąć tę wojnę przez następne dziesięć lat”. Mówiłem, że był szalony.

Twardziel #3: Eric Nicolson.
Znowu II WŚ. Jednakże tym razem mamy do czynienia z pilotem, który „walkę do ostatniego tchu” rozumiał bardzo dosłownie. Podczas rutynowego patrolu jego eskadra natknęła się na 3 bombowce wroga – łatwy cel. Nagle znikąd pojawił się niemiecki myśliwiec dziurawiąc samolot Erica Nicolsona celnym ostrzałem. I teraz uwaga. Nicolson oberwał otarcie w czoło i postrzał w stopę. Zalewająca mu oczy krew nie przeszkodziła w zauważeniu jednego, dosyć ważnego szczegółu: jego kokpit się palił. Jak każdy rozsądny człowiek, Eric zaczął się gramolić w stronę wyjścia (czytaj: na tył kokpitu skąd bezpiecznie można wyskoczyć). Gdy zauważył samolot, który odważył się do niego strzelać pan Nicolson się nie wahał: wrócił do palącego się kokpitu by zestrzelić drania. Chciałbym nadmienić, że szkło na wszystkich instrumentach w samolocie pod wpływem niesamowitego ciepła postanowiło zamienić się w popcorn i strzelać odłamkami w naszego dziarskiego pilota. Podsumowując: postrzelony w stopę, oślepiony przez krew i w płonącym samolocie Nicolson postanowił dać (nomen omen) popalić jego prześladowcy.

 


Spoko. Wyklepie się.













Wierzcie lub nie, ale udało mu się to. Rozwalił dziada, posłał go na dno kanału La Manche po czym wyskoczył z samolotu. To jeszcze nie koniec. Gościu był w takim szoku, że przypomniał sobie o otwarciu spadochronu dopiero 5,000 stóp niżej. Po wylądowaniu, ciężko poparzony pilot zauważył, że z dziur na sznurówki jego lewego buta tryska wesoło krew. Nie zapominajmy, że szkło na jego zegarku się stopiło (szybki fakt: szkło topi się w temperaturze 1500 °C).

Twardziel #4: Yogendra Singh Yadav
Dobra ten koleś był ultra twardzielem. Podczas wojny Indii z Pakistanem w 1999 roku jego oddział miał wspiąć się na Tygrysie Wzgórze by rozwalić tam trzy bunkry. Przez „wzgórze” rozumiem tutaj 30 metrową, pionową ścianę lodu, na którą Yadav wchodził jako pierwszy. W połowie drogi zaczął się ostrzał z karabinów i wyrzutni rakiet. Połowa oddziału zginęła a sam Yadav oberwał 3 razy, ale nie przestał się wspinać. Uparty gnojek. Gdy w końcu mu się udało dotrzeć na szczyt, jeden z bunkrów otworzył do niego ogień. Yadav niczym Neo z Matrixa, unikając kul biegł PROSTO na karabin, po czym wrzucił do środka granat, zabijając wszystkich siedzących wewnątrz. Yogendra rozejrzał się myśląc „co by tu porobić”, gdy ujrzał następny bunkier. Rzucił się w jego stronę, tym razem nie unikając kul lecz przyjmując je na klatę.


 

Wizja artysty.




















Wpadł do środka i zamordował całą czteroosobową obsługę gołymi rękoma. Dopiero w tym momencie reszta oddziału Yogendry dołączyła do walki i już praktycznie bez problemów zdobyli ostatni bunkier (wszyscy w środku zajęci byli robieniem pod siebie ze strachu). Wynik całej akcji? Jakieś 15 postrzałów, złamana noga i pęknięta ręka (mordowanie 4 uzbrojonych kolesi może mieć taki efekt). Aha… wspomniałem, że miał wtedy 19 lat?

To by było na tyle. Ciekawe czy któraś z moich czytelniczek wytrzymała aż do tego punktu? Znacie może podobne historie? Pytanie czy to są jeszcze ludzie czy może coś więcej? Chcielibyście więcej podobnych zestawień? Dajcie znać!

sobota, 21 stycznia 2012

Atak kultury: recenzja powieści „Złodziejka Książek”.

Do tej książki przymierzałem się już od jakiegoś czasu. Przyznam się szczerze, że jej bestsellerowy status trochę mnie przerażał. Wiecie jak to jest… wszyscy coś polecają, człowiek narobi sobie chęci i ochoty a tutaj wychodzi coś na miarę „Szpiega” (szybka recenzja: 6/10, głupi trailer zbytnio mnie najarał na ten film). Ale w końcu się przełamałem i zabrałem do lektury. Czy mi się podobało? Cóż… przeczytajcie recenzję to się dowiecie!

Historia, którą przedstawia nam Markus Zusak w „Złodziejce Książek” to jedna z wielu dostępnych na rynku opowieści o Holocauście. Mamy więc niemiecką dziewczynkę o imieniu Liesel, mieszkającą w miasteczku niedaleko Monachium, która zaprzyjaźnia się ze zbiegłym Żydem. Dość niefortunnie się zaprzyjaźnia ponieważ praktycznie wszyscy dookoła pragną położyć swe łapska na jego skołtunionej głowie i wsadzić go w pidżamę w paski – mamy przecież Drugą Wojnę Światową. Liesel, co warto nadmienić, towarzyszymy i przyglądamy się również gdy wkracza na ścieżkę złodziejstwa stając się tytułową „złodziejką książek”. Jednakże to co z początku wygląda na jedną z wielu sztampowych historyjek opartych na pomyśle „kumpluję się z Żydami a tu wojna”, zyskuje gdy się wspomni kto pełni funkcję narratora. Otóż zaszczyt ten Markus Zusak powierzył komuś z kim każdy z nas ma już umówione spotkanie: Śmierci.

 
No hej. Poczytać wam bajkę?













Daleko mu jednak do naszych (i Pratchettowych) wyobrażeń o nim. Samą koncepcję złowrogiego kościotrupa z kosą komentuje jako wyjątkowo zabawną. Pomimo ogromnego zapracowania (w tym okresie Śmierć zarobiony był oczywiście po swe mroczne pachy) nasz drogi narrator znajduje czas by bacznie przyglądać się głównej bohaterce. Jego celne spostrzeżenia odnośnie Liesel jak i całej ludzkości towarzyszą nam przez całą lekturę wynosząc zwykłą opowiastkę na wyższy poziom i niekiedy zmuszając do poważniejszego zastanowienia się nad tym całym bajzlem, który nazywamy życiem. Śmierć jest też przy tym (o ironio!) jedną z najbardziej ludzkich postaci pojawiających się na kartach „Złodziejki” (przypomina wam to kogoś?). A propos bohaterów przewijających się przez powieść: nie można pozostać obojętnym wobec żadnej z postaci! Kurde dawno nie widziałem takiego pietyzmu w kreowaniu bohaterów. Los tych dobrych jest nam niezwykle bliski a tym niedobrym nietrudno życzyć by przytrafiło się im coś złego. Wszelkie radości i smutki przeżywamy razem z bohaterami a sam Markus gra na naszych uczuciach z ogromną wirtuozerią.

Wszystko to do tego jest napisane w taki jakiś… ciepły sposób. Bohaterowie potrafią odnaleźć radość i optymizm w zwykłej codzienności a gdy oni się cieszą, cieszymy się i my. Do tego wtręty i komentarze Śmierci, nawet te o wojnie, często sprawiają, że na nasze usta wkrada się nieśmiały uśmiech. Książka, mimo ciepła bijącego z kart, nie jest lekką lekturą. Ludzie spodziewający się zwykłej opowiastki o wesołych dzieciach powinni wrócić chyba do „Sierotki Marysi”. Tutaj każdy nosi ze sobą jakiś „bagaż”, nawet Liesel. Że niby jaki? Cóż… tego wam nie zdradzę (tak wiem, tani to chwyt z mojej strony). W trakcie lektury bałem się, że Zusak pogrzebie to wszystko pod zwałami śmierdzących zgnilizną patosu i podniosłego tonu (Michael Bay, pozdrawiam!), nieobcych książkom o tej tematyce. On jednak zgrabnie wybrnął z tego problemu: po prostu przedstawił całą tą zawieruchę z perspektywy zwykłych ludzi, którzy marzą tylko o tym by to wszystko się skończyło, co by mogli wrócić do swoich obowiązków. Podoba mi się też, że bohaterowie odbiegają znacząco od stereotypów, które mogliśmy sobie wyrobić czytając literaturę z tego okresu.

Przyglądanie się małej Liesel jak odkrywa potęgę słowa pisanego, jak kradnie kolejne książki i jak odkrywa wartość przyjaźni jest świetnym przeżyciem. Przy samej książce bawiłem się wyśmienicie i dlatego z czystym sumieniem mogę wam ją polecić. To by było na tyle. A nie… wspominałem już że polecam?


Tytuł: "Złodziejka Książek"
Autor: Markus Zusak
Ilość stron: 496

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Atak kultury: najciekawsze premiery kinowe 2012

W ciągu moich burzliwych 23 lat życia odkryłem, że by żyło się łatwiej trzeba mieć na co czekać. Nie ważne na co, bo nie o to w tym chodzi. Ważny jest sam akt czekania i niecierpliwość z nim związana. Możesz być beznadziejnie romantyczną dziewuchą oczekującą na swojego adonisa przez dobrych kilka miesięcy, która nie robi nic tylko gapi się w okno (wyobrażacie sobie jakie skurcze mięśni by miała jakby wstała?), lub napalonym nerdem czekającym na kolejny festiwal skryptów i nielogiczności zwany w pewnych kręgach Call of Duty - cel jest naprawdę nieistotny. Dlatego też mając na uwadze lekkość waszych żywotów chciałbym wam zaproponować byście dołączyli do mnie w moim oczekiwaniu na cztery subiektywnie najlepsze filmy tego roku. Skąd wiem, że będą najlepsze? Czytajcie dalej to się dowiecie.

20 LIPCA




















Polską premierę będzie miał „Prometeusz”. Mistrz science fiction, Ridley Scott, wraca do gatunku, który praktycznie sam wynalazł (jak morderca wracający na miejsce zbrodni). To jedno zdanie powinno wystarczyć za rekomendację, lecz tym którzy nie mieli styczności z dziełami tego pana (są tacy? Przyznać się, bo będę pluł kwasem) śpieszę z informacją, że mają tu do czynienia  z reżyserem, który nakręcił „Łowcę Androidów” i „Obcego: Ósmego Pasażera Nostromo” – filmy, które wytyczyły standard gatunku i do których twórcy nadal się odwołują. Nie mogę się doczekać „Prometeusza”, ponieważ dawno nie było fajnego 100% filmu science fiction. Takiego z kosmosem i wielkimi statkami i potworami i w ogóle. A ten film będzie jeszcze wprowadzał wątki łączące go z sagą o Obcych (spójrzcie na scenografię stylizowaną na filmy o tym sympatycznym dwu ustnym potworku). Do tego podoba mi się wizja przyszłości przedstawiona przez Scotta: dominuje brud, szarość i ciasnota. Mam nadzieję, że film będzie trzymał w napięciu bez odwoływania się do tandetnych straszaków. Kurna nie wiem jak wy ale ja miałem ciarki ciarki ciarki jak oglądałem ten trailer. Będzie super bo będzie strasznie!

27 LIPCA




















Kolejnym mocnym zawodnikiem jest ostatnia część trylogii o Batmanie: „Mroczny Rycerz Powstaje”. Jego reżyser, Christopher Nolan, nie splamił swojego CV żadnym kiepskim filmem więc co do jakości ostatniego filmu o Batmanie nie można mieć obaw. W końcu to jest koleś, który dał nam Incepcję, Mrocznego Rycerza (to ten z przegenialnym Jokerem) czy Memento. Muszę przyznać, że darzę Christophera Nolana ogromnym szacunkiem za to, że jego filmy idą niejako pod prąd i nie powielają Hollywoodzkich standardów: żadnego durnego 3D i żadnych bezsensownych efektów specjalnych. Jego filmy są zazwyczaj oparte na świetnym pomyśle i zawsze dopracowane w najmniejszych szczegółach. W tej części nasz ukochany zachrypnięty gacek będzie walczył z terrorystą o imieniu Bane. Ciekaw jestem czy ten nowy przeciwnik okaże się tak samo charakterystyczny i charyzmatyczny jak Joker z „Mrocznego Rycerza”. Nawet jeśli nie to i tak możemy liczyć na trochę głębsze widowisko niż w przypadku ekranizacji Marvelowskich komiksów. Jeśli jest coś co wyróżniało trylogię o nietoperzu w reżyserii Nolana to właśnie w miarę głęboki rys psychologiczny jego postaci. To będzie uczta!

12 PAŹDZIERNIKA




















Pixar robi kolejną animację – to zdanie w zupełności wystarcza za zapowiedź. Z drugiej strony niebyłym sobą gdybym nie powiedział czegoś więcej. Myślę, że decyzja by „Meridę Waleczną” osadzić w szkockiej mitologii jest strzałem w dziesiątkę – jakoś mało produkcji zahacza o tę tematykę a jest ona strasznie ciekawa; wiecie magia i kilty zawsze ze sobą świetnie współgrały (jeśli ktoś chce wiedzieć co pokazuje ten wąsaty koleś w 1:41 minucie trailera to polecam przypomnieć sobie Braveheart). Celowo też zalinkowałem angielską wersję zwiastuna bo ten szkocki akcent jest przecudowny! Jednakże dla uczulonych na angliznę podaję tutaj link do wersji polskiej.  Co tu dużo mówić: czeka nas akcja, przygoda, piękne scenografie, masa rudych włosów i szlif którego Pixarowi zazdroszczą inne studia filmowe.

28 GRUDNIA




















Rzutem na taśmę trafi do nas pierwsza część „Hobbita”. Na ten film najarałem się chyba najbardziej z wyżej wymienionych. Pomimo dziwnych decyzji ($$$) o podzieleniu filmu na dwie części i nakręceniu go w 3D i tak nie mogę się doczekać powrotu do Śródziemia. Kurde. widziałem ten trailer z tuzin razy ale nadal szczęka mi opada gdy krasnoludy zaczynają śpiewać. Szkoda, że trzeba tyle czekać na niego, ale przynajmniej mam czas, żeby nauczyć się na pamięć którykrasnolud jak ma na imię.

To by było na tyle na dzisiaj. A wy na co czekacie? Jakieś filmy wydają się wam wielce obiecujące?

PS. Po cichu czekam też na ostatnią część „Zmierzchu”. W końcu ten koszmar dobiega końca.