Oto
mamy za sobą drugą z Pięciu Subiektywnie Wielkich Premier tego lata (z
„Avengersami” jako pierwszą i z „Prometeuszem”, „Batmanem” i „Meridą Waleczną”
jako następnymi). Szczerze mówiąc, na początku podchodziłem do tego projektu
sceptycznie, wszak jest to reset wypuszczanej w latach 2002, 2004 i 2007 serii
filmów o łażącym po ścianach człowieku w trykocie. Trochę mnie dziwił i
niepokoił fakt, że robią remake po tak krótkim czasie, ale kolejne udostępniane
informacje łagodziły moje obawy. Nowy reżyser, nowa para głównych aktorów, nowy
przeciwnik, przeniesienie opowieści do czasów licealnych i spory nacisk na
rozwój psychiczny bohaterów rozbudziły moje zainteresowanie. Jesteście ciekawi
jak to wyszło? Zapraszam do dalszej lektury mojej recenzji!
Zawsze się zastanawiałem: czego on
się chwyta na tej wysokości?
Fabuła
ukazuje nam losy niejakiego Petera Parkera (w tej roli całkiem niezły Andrew
Garfield), zwykłego, niczym nie wyróżniającego się chłopaka podkochującego się
w szkolnej koleżance Gwen Stacy (ahhh… Emma Stone), który stara się po prostu
ogarnąć codzienność. Oczywiście nie będzie mu to dane, bowiem kiedy znajduje
teczkę należącą do jego zaginionego ojca jego życie nabiera tempa (a także
kolorów, choć głównie niebieskiego i czerwonego). Parkerowi, na drodze do obcisłych
rajtuzów, przyjdzie się zetknąć z niejakim Dr Curtem Connorsem, byłym
współpracownikiem jego ojca i zarazem pracownikiem korporacji Oscorp
(oczywiście ten też ma swoje alter ego).
Wiecie
jaki jest największy problem z fabułą? Pierwsza jej część, a więc „Droga do
Spandeksu” jak ja ją nazywam, jest strasznie przegadana i ciągnie się jak
roztopiony ser na pizzy. W szczególności dialogi między Peterem a Gwen (ahhh…Emma Stone) bardzo się przeciągają. Ich pierwsze kontakty cechuje niezręczność,
wyrażona głównie rozbieganymi spojrzeniami i niekontrolowaniem ust przez co
gadają w urywany, pozbawiony składni sposób. Do tego dochodzi podpatrzony u
konkurencji (tzn. u Krzyśka Nolana i jego Batmanów) psychologiczny rys postaci
i rozbudowane przedstawienie jak doszło do tego, że Parker stał się
Spider-Manem. To znaczy, tak to miało wyglądać ale nie do końca chyba wyszło.
Zgadzam się, że film wydaje się trochę mroczniejszy niż poprzednia seria, ale rysu
psychologicznego tu jak na lekarstwo. Ot każda z postaci powie coś ważnego w
postaci jakiegoś chwytliwego hasełka. Fabuła oferuje również kilka ciekawych
sytuacji (aczkolwiek zaspojlerowanych w trailerach) i trochę za dużo jak na mój
gust uproszczeń i niekonsekwencji. Ogólnie przez pierwszą połowę filmu czuć
lekki powiew nudy.
Dla
równowagi dodam co mi się podobało… choć i tutaj pojawią się pewne
zastrzeżenia. Przede wszystkim, esencja Spider-Mana – bujanie się na linach.
Sceny kiedy Spidey śmiga pomiędzy budynkami obfitują w dynamiczne i pomysłoweujęcia i ogólnie cieszą buzię. Szkoda tylko, że jest ich tak mało (ale
przyczyna tego jest oczywista – on się dopiero uczy). Walki też są ładnie
zrobione i mam wrażenie, że ruchy obecnego Spider-Mana są bardziej „pająkowate”
niż ruchy jego poprzednika. Do tego dochodzi gadka-szmatka, którą Parker
częstuje swoich przeciwników podczas starć. Są to lekkie, odrobinę pyszałkowate
zaczepki słowne, wierne duchowi komiksowej wersji, lecz problem jest taki, że
nagle zanikają; Parker po prostu przestaje docinać innym. Humor też jest obecny
i do tego niewymuszony co jak dla mnie jest wielką zaletą. Osobiście czułem, że
każdemu z tych elementów można by spokojnie poświęcić trochę więcej czasu,
kosztem początkowych sekwencji.
Osobny
akapit pragnę poświęcić efektowi 3D. Zwiastuny obiecywały ukazanie akcji
(łażenia po ścianach i śmigania na pajęczynach) z oczu głównego bohatera i
zachęcony tym postanowiłem pójść na wersję 3D – a nóż będą fajnie pokazane?
Otóż nie moi drodzy. „Niesamowity Spider-Man” dołącza do grona filmów służących
za przykład jak nie robić filmów 3D. Sekwencje z oczu były niezłe, ale bez 3D
byłyby identyczne! Poza tym, takich prawdziwych efektów trójwymiaru naliczyłem
3. W filmie, gdzie trójwymiar mógłby zostać użyty do pokazania zawrotnych
wysokości i bliskości budynków podczas bujania się na pajęczynie twórcy użyli
go by pokazać jak Spidey strzela siecią w twarz widzom (i to na 3 sekundy przed
końcem filmu). Zostawiam to bez dalszego
komentarza.
Oddajmy głos Rogerowi Ebertowi –
krytykowi filmowemu.
Podsumowując:
nad filmem unosi się zapaszek nudy. Rozłażące się dialogi w połączeniu z
kilkoma dziurami fabularnymi sprawiają, że nasze żuchwy mogą zacząć rozwierać
się samoczynnie. Do tego film niestety nie wywołał u mnie żadnych emocji – nie
potrafił szarpnąć ani za strunę z napisem „smutno” ani za tą z napisem
„ekscytacja”, a wiecie, że u mnie wywołać te emocje nie jest trudno. Dlatego uważam,
że ten film jest po prostu „do obejrzenia” i poniekąd cieszę się, że Spider-Man
nie został zaproszony do Avengersów.
Moja ocena: 6,5/10
Ps.
Miało być 6/10 ale dodałem pół oczka do oceny za genialną scenę z udziałem
Stana Lee.