niedziela, 26 lipca 2015

Recenzja filmu "Ant-Man"

Przed pójściem do kina słyszałem sporo komentarzy w stylu "co? Człowiek-Mrówka? A potem może jeszcze Człowiek-Struś?". Ludzie pydzili ten film zanim go obejrzeli bo superbohater w nim występujący był mało znany. Ale chyba zapomnieli ze taki np Ironman zanim dostał swoja kinówkę był jeszcze mniej znany. Dlatego mając to na uwadze i wspierając się innymi recenzjami wybrałem się do kina (przy okazji namawiając niechętną żonę). I wiecie co? Warto!

Najlepszy plakat ever?
Nie będę was zanudzał opisami fabuły, od tego są recenzje zachodnich portali - jak można opis całej fabuły dać w recenzji?! Nie dziwie się ze ludzie są nieufni względem moich recek (ale chcę zapewnić - nie ma tu ŻADNYCH spojlerów!). Ale wracając do tematu: mamy tu do czynienia z filmem z gatunku heist, komedią i kinem typu Marvel w jednym. Dokładnie w tej kolejności. Ant-Man przez spory fragment filmu toczy się jak kolejna część Ocean's Eleven z dużą dozą humoru (i to takiego naprawdę zabawnego!) oraz z wykorzystaniem stroju zmniejszającego. Rozwój fabuły śledzimy z zainteresowaniem a reżyser umiejętnie dyryguje tempem by na koniec dać nam rewelacyjne sceny akcji (cały czas podsycane humorem). Zmiana skali tychże nie oznacza zmiany intensywności, a nawet śmiem twierdzić, że wręcz przeciwnie! Do tego dochodzą aktorzy: grający przeciętniaka Paul Rudd (Ant-man) oraz jego ziomek Michael Pena. O ile Rudd wnosi do filmu cząstkę zwykłego faceta (którego, jak się zastanowić, bardzo brakowało w Uniwersum Marvela - nawet Hawkeye jest agentem specjalnym z niesamowitym celem) i robi to świetnie - bo nie sposób go nie lubić, o tyle Michael Pena prawie kradnie cały show! Na ich barkach spoczywa większość ciężaru komedyjnego aspektu filmu i na szczęście obaj panowie wywiązują się perfekcyjnie, nie są przy tym wymuszeni i widać, że dobrze się bawili w swoich rolach.

Wiecie jaki inny film od Marvela można by przyrównać do Ant-Mana? Strażników Galaktyki. Lekki, zabawny, z mniej znanymi bohaterami, ciekawe akcje i słaby główny wróg. Rożnica jest taka. że według mnie Ant-Man jest znacznie bardziej interesujący. Głownie dlatego, że dzieje się w innej skali (haha!) i ma inna formułę. Wydaje mi się, że władcy Marvela precyzyjnie wyliczyli kiedy dać nam Ant-Mana: po ogromnych, epickich i przeładowanych herosami (i słabych) Avengersach 2 wrzucili nam coś na rozluźnienie. Plusem jest też, że Ant-Man w żaden sposób nie stara się prowadzić nas do czegoś większego; mimo, że jest częścią MCU (Marvel Cinematic Universe) sprawdza się jako samodzielny film. Jednocześnie twórcy wywrócili wszystkie dotychczasowe schematy do góry nogami. I jeśli mam być szczery na dobre im to wyszło. W skrócie, Ant-Man to 2 godziny dobrej, niezobowiązującej zabawy!

Podsumowując: dla kogo jest ten film? Dla zagorzałych fanów Marvela ale też dla tych, których ekranizacje komiksów o superherosach zaczęły powoli nudzić. Spodobać się może też tym, którzy nie siedzą w Marvelu po uszy bo pomijając kilka małych nawiązań można się bawić dobrze bez znajomości poprzednich części. Polecam!

PS. Scenki na napisach są dwie! Jedna w połowie, jedna na samiutki koniec! Niedługo to pół filmu się będzie działo na napisach.

niedziela, 5 lipca 2015

Atak kultury: recenzja "W Głowie Się Nie Mieści"

Na wstępie chciałbym dokonać pewnej dystynkcji. Mianowicie od jakiegoś czasu (zaczęło się od Odlotu chyba) pixar podzielił swoje filmy na dwie kategorie: bajek (Uniwersytet Potworny) oraz filmów, które są tworzone techniką animacji komputerowej. "W Głowie Się Nie Mieści" zalicza się do tej drugiej kategorii z przyczyn, które poznacie czytając dalszą część notki.

W najowszej animacji Pixar podjął sie karkołomnego zadania: rozbił narrację na dwie części; na dwie mimo, że połączone to jednak osobne historie dziejące się na różnych płaszczyznach. Poznajemy Riley, pełną życia 11 latkę, dla której przeprowadzka do nowego miasta jest jak oglądanie 2 odcinków "Trudnych Spraw" pod rząd: traumą. Jednocześnie poznajemy 5 podstawowych emocji, siedzących przytulnie w głowie Riley i dowodzących jej życiem. Radość, Złość, Smutek, Strach i Odraza (moja ulubienica) muszą sobie radzić ze sterowaniem uczuciami dziewczynki w ciężkim dla niej okresie. A jak się pewnie domyślacie nie jest to łatwe zadanie.
Reakcja emocji na filmik o pewnych dziewczynach i ich kubeczku.
Ogólnie film jest odpowiedzią na pytanie "co gdyby emocje miały emocje". I nie ukrywam, że jest dzięki temu bardzo poruszający. Jeśli nie jesteście emocjonalną pustynią to wzruszy was conajmniej raz. Jednocześnie lekcja jaka z niego płynie jest wyjątkowo dorosła i wykracza daleko ponad schematy w stylu "polub swoją mamę" (Merida Waleczna) czy "przyjaźń przede wszystkim" (Toy Story). Muszę przyznać, że byłem odrobinkę zaskoczony - spodziewałem się bardziej śmiesznej bajki niż takiego dorosłego podejścia do tematu. I to jest jedyny problem związany z tym filmem - to nie jest bajka dla dzieci. Jeśli chcecie by wasze pociechy się uśmiały na całego to poślijcie je na "Minionki". Serio. Na potwierdzenie tej tezy: najgłośniej z gagów w "W Głowie Się Nie Mieści" na moim seansie śmiali się właśnie dorośli.

"W Głowie Się Nie Mieści" to film, który tak naprawdę mógł się udać jedynie magikom z Pixaru. Mimo, że nie jest to arcydzieło na skalę "Wall-e" czuć w nim magię tuzów animacji a ich nieskrępowana pomysłowość w końcu znalazła ujście. Tak świetnie wymyślonego świata w animacjach nie widziałem dawno. Wszystko w nim gra i styka (jak metal podczas zimnego spawu!), począwszy od postaci (za minki Odrazy chcę przybić pionę!) po projekt świata wewnątrz umysłu dziewczynki. Wszystko to składa się na bardzo fajną podróż pełną optymizmu, radości ale też i smutku i refleksji - tak jak ma to miejsce w życiu. Polecam każdemu, kto ma ochotę na coś naprawdę nowego i innego ale niekoniecznie mega zabawnego. 

PS. "W Głowie Się Nie Mieści" w ogóle nie jest reklamowany. Wydaje się, że dystrybutorzy położyli lachę na nim i wszystkie nakłady przeznaczyli na "Minionki". Poza jakimiś śmiesznymi zeszytami w empiku nie uświadczycie żadnych informacji o nim. Strasznie mnie to boli ponieważ film jest wart obejrzenia.

środa, 24 czerwca 2015

Atak Kultury: recenzja "Jurassic World".

Uwielbiam to uczucie - nie spodziewasz się niczego a i tak się zawodzisz. Musze jednak się przyznać, że gdy na początku filmu puścili lekko zmodyfikowany ale nadal rozpoznawalny kultowy motyw przewodni pomyślałem: "to się jednak mogło udać". Jako ogromnemu fanowi poprzednich części (ale nie trzeciej) przyjemne ciarki przebiegły po plecach na widok znajomej wyspy. Niestety entuzjazm był krótkotrwały. Chcecie wiedzieć co poszło nie tak? Zapraszam do dalszej lektury!

Nowa atrakcja Fokarium na Helu

20 lat po katastrofie pierwszego parku marzenie Johna Hammonda się ziściło - Park Jurajski został oficjalnie otworzony. Dziennie odwiedzany przez 20000 ludzi jest wielkim sukcesem. Niestety, ludzie to gatunek, któremu wszystko jest stanie spowszednieć w wyjątkowo krótkim czasie. Stąd też decyzja, żeby do parku wprowadzić nową atrakcję - genetycznie modyfikowanego dinozaura. Oczywiście jest to katastrofalnie głupi pomysł bowiem po chwili dinuś się uwalnia i sieje spustoszenie. I gdy na wyspie zapanuje chaos, powodzenie w powstrzymaniu tego gadziego psychopaty będzie zależało od młodej pani dyrektor parku i tresera (tak!) velociraptorów.
Prawie jak Żółwie Ninja
Podobało mi się w miarę przedstawienie samego parku. Pomysł był ciekawy - zrobić z tego nie safari lecz coś na wzór Disneylandu. Pełno spoconych, grubych amerykańskich turystów, małe zoo dla najmłodszych itp. Gorzej, że sceny na które liczyłem - chaos i zniszczenie parku zajmują śmiesznie mało czasu. Pewnie dlatego, że nie da się pokazać jatki w ograniczeniu wiekowym PG 13. Ogólnie film bardziej się skupia na ludziach za co mu chwała, szkoda tylko, że to co się dzieje jest dość nudnawe. Każda scena, w której nie ma Chrisa Pratta i Bryce Dallas-Howard albo, w której nikt nie ginie pożarty jest mało ciekawa. Brakuje mi też lekkości w dialogach, tak charakterystycznej dla pierwszej i drugiej części.

Jurassic World da się podzielić na 5 części. Pierwsze trzy są nudnawe, czwarta część jest fajna - VELOCIRAPTORY!, a piąta na zasadzie "o! to ciekaa... no nie, co oni robią?!". Powiem wam, że sceny ze zwiastunów, które uważałem za najbardziej naciągane i bezsensu w kontekście filmu urosły do rangi najlepszych. Film cierpi też na Syndrom Dużego Potwora. Bo żeby utrzymać suspens trzeba jakoś ukrywać 15 metrowego potwora prawda? W końcu musi nagle wyskoczyć żeby podnieść ciśnienie u widza prawda? Więc dochodzi do absurdów w stylu, wielkiego jaszczura, którego nikt nie usłyszał ani nie wyczuł (pamiętacie wodę w szklance w pierwszej części? Co trzęsła się od kroków T-rexa mimo, że nie było go widać? No właśnie) wyskakującego zza węgła. Wiecie co mnie też zabolało? Jak to możliwe, że po 20 latach od pierwszej części efekty specjalne wyglądają gorzej? W niektórych scenach oczywiście użyto animatroniki i wygląda to fajnie; dokładnie tak jak powinno. Podobały mi się też animacje Velociraptorów, które miały w swych ruchach świetnie odwzorowaną dzikość i ich zwinność. Szkoda tylko, że reszta była zbyt widocznie cyfrowa - to wina wyeksponowania dinozaurów, postawienia ich w świetle dnia i kazania im robić dzikie ewolucje. Pomijam też 400 metrowe sprinty w szpilkach na nogach - to jest temat dla Pogromców Mitów.

Jurassic World pełen jest odniesień do poprzednich części i to na tyle skutecznych, że udaje mu się zagrać na naszym sentymencie i nostalgii przez co czasami zapominamy, że mamy tu do czynienia z prostym skokiem na kasę. Chris Pratt robi co może, Velociraptory robią co mogą ale nawet oni razem nie są w stanie sprawić,żeby to był dobry film. Oczywiście nie zrozumcie mnie źle - nie jest też filmem złym. Jest po prostu nijaki. Myślę, że najlepiej to podsumuje Homer Simpson w poniższym filmiku:

Moja ocena: 5

niedziela, 21 czerwca 2015

Czy twój samochód chce cię zabić?

Słyszeliście kiedyś o Dylemacie Wagonika? Jako, że ostatnio mam fazę na Gwiezdne Wojny to pozwólcie, że wam nakreślę to na przykładzie tej kosmicznej sagi. Wyobraźcie sobie - jesteście odpowiedzialni za zwrotnicę na waszej rebelianckiej stacji przeładunkowej. Nuda jak cholera, kto inny właśnie penetruje Gwiazdę Śmierci od środka a wy przesuwacie durną wajchę. Aż tu nagle! Wagonik pełen torped protonowych leci na bohatera Rebelii - Hana Solo, nic prostszego, wystarczy przesunąć wajchę i po sprawie, lecz wtedy okazuje się, że na drugim torze bawi się wasza córka. I co teraz? Poświęcić córkę i ocalić bohatera, który o wiele więcej znaczy dla Rebelii, czy zetrzeć mu uśmiech z twarzy 20 tonami rozpędzonego ładunku i uratować córkę, która kiedyś, choć niekoniecznie. może rozwinąć zdolności Jedi? Dla kogoś kto nie nadąża: poniżej realistyczna symulacja owego problemu:


Dlaczego o tym wspominam? Ostatnio natknąłem się na artykuł, który rozważał ten problem w kontekście automatycznych samochodów. Że niby nieistotny problem? A co powiecie na to: autonomiczne samochody od Google'a przejechały już w Stanach łącznie około 1,2 miliona kilometrów nie powodując ani jednego wypadku (co innego uczestniczyć). Volvo się zarzeka, że do 2017 wypuszczą pierwsze automatyczne samochody. Zapewne nie zrewolucjonizują transportu w najbliższych latach ale jednego trzeba być świadomym - takie samochody już są i jeżdżą na codzień.

Współczesny bunt maszyn: "nie zawiozę cię znowu do monopola, powinnaś się leczyć!".
Z tego co czytałem takie samochody reagują błyskawicznie na różne sytuacje - a to ktoś mu zajedzie drogę, ktoś wymusi pierwszeństwo. Oczywiście w naszych realiach wyprzedzania na trzeciego, jeżdżenia po chodnikach, motorów nagle teleportujących się za wami i innych fajnych manewrów samochodom Google przepaliłyby się procesory po 100 metrach. Co innego w USA, na ich 5 pasmowych autostradach. Niestety, było nie było czasami może zaistnieć sytuacja, w której uniknięcie zderzenia będzie niemożliwe. I tu pojawia się problem: czy autonomiczny samochód ma prawo poświęcić swojego pasażera by uratować grupkę dzieci, która wtargnęła na jezdnię? Czy auto stwierdzi - zabiję pasażera, w końcu ma raka płuc (google to wie na 100%) i wjadę w ścianę budynku? A może powinno rozpocząć delikatne hamowanie (by nie uszkodzić organów wewnętrznych pasażera) i zrobić sobie kręgle z dzieciaków na przejściu?

Zagadnieniem tego typu zajmuje się Bioetyka, która sprowadza ten problem do binarnego wyboru między utylitaryzmem a deontologią. Według tej pierwszej filozofii najważniejsze jest dobro ogółu, więc jeśli programowano by samochody zgodnie z nią to... cóż, witaj ściano! Trochę do przykre, że wsiadając do swojego kupionego pojazdu mamy świadomość, że bez wahania nas poświęci co? Z kolei deontologia twierdzi w skrócie, że pewne wartości są zawsze z góry dobre i złe. Morderstwo jest złe więc np. samochód nie będzie mógł podjąć decyzji o zabiciu własnego pasażera a wtedy mamy poniższą sytuację:

Jak zatem podejść do zagadnienia? Z tego co czytałem to Bioetycy skłaniają się bardziej ku utylitaryzmowi. Zanim jednak wyruszycie z gwoździami do przebijania opon by zatrzymać mechanicznych morderców musicie wiedzieć, że są dwa rodzaje utylitaryzmu. Wolno tłumacząc: przepisowy i oparty na działaniu. Ten pierwszy skreślany jest od razu: to ten ekstremalny. Bardziej nas interesuje wersja oparta na działaniu. W tym wypadku każde zdarzenie jest analizowane jako odrębne. Bo co innego gdy na przejściu dla pieszych znajdzie się pięcioro dzieciaków a co innego gdy pięcioro morderców (no co, oni też muszą przechodzić przez jezdnię) prawda? To podejście wygląda odrobinkę lepiej niż reszta, jednakże komputer nie potrafi podjąć dobrej decyzji ze 100% skutecznością - to fakt. Dopóki nie będziemy mieli prawdziwej sztucznej inteligencji to nie da się zaprogramować moralności w procesor w samochodzie. A sama prawdziwa SI będzie też miała ten sam problem co my teraz.

Co zatem proponuję? Hm, wydaje mi się, że najrozsądniejsze będzie stworzenie swojego rodzaju Bazy Doświadczeń, gdzie trafia każde zdarzenie niezależnie od tego czy decyzja podjęta była dobra czy zła. W ten (dość makabryczny, przyznaję) sposób samochody mogłyby się uczyć reakcji - zamiast przeprowadzać skomplikowane kalkulacje wystarczyłoby sięgnąć do bazy danych i sprawdzić czy już taka sytuacja była. A jeśli nie? No cóż, gratulacje za chwilę staniesz się pionierem i twój wypadek będzie ładnie opisany w bazie danych. Oczywiście trochę szydzę ale problem pozostaje otwarty, co jest dość niepokojące. Ciekawi mnie tylko jak są zaprogramowane te samochody, które JUŻ SĄ dopuszczone do jazdy.

niedziela, 14 czerwca 2015

Czekamy na: Marsjanin.

W końcu zadebiutował zwiastun nowego filmu z Mattem Damonem: Marsjanin! Muszę wam powiedzieć, że jestem podekscytowany. Książkę, na podstawie której nakręcili film pochłonąłem błyskawicznie - była niesamowitą mieszanką nauki, luzu i dystansu do siebie. O czym opowiada film pytacie? Najprościej ujmując mamy tu do czynienia z Robinsonem Cruzoe na Marsie. W wyniku wypadku jeden astronauta zostaje na powierzchni czerwonej planety i gdy wszyscy myślą, że nie żyje on stara się zrobić wszystko by przeżyć.

W książce prowadził dziennik więc mam wrażenie, że i tu będzie się spowiadał do wideologów czy czegoś w tym rodzaju. Jako, że przez większość filmu bohater będzie zdany na siebie jakoś trzeba przyciągnąć uwagę widza. Tym czymś jest poczucie humoru postaci granej przez Matta. Kurczę naprawdę mam nadzieję, że oddadzą to w filmie wystarczająco dobrze. Myślę, że Damon jest dobrym wyborem, zresztą już jakiś czas temu pokazał, że dobrze czuje się w tego typu filmach. Do tego dochodzą inne wielkie nazwiska zaangażowane w "Marsjanina". Weźmy np takiego Ridleya Scotta, który reżyseruje - gość powinien wiedzieć co robi prawda? Gdyby to nie było oparte na książce to bym się zaczął martwić, a tak fabułę już znam i uważam za świetną a nazwisko Ridleya gwarantuje, że całość będzie zrealizowana na wysokim poziomie.

Jedyne czego się tak naprawdę boję to tego jak pokażą całe naukowe podejście do sprawy. W książce naprawdę sporą część (jeśli nie większą) zajmowały opisy przeprowadzania np hydrolizy itp. To co fascynujące w książce może okazać się nudne w filmie. W końcu patrzenie jak z wody oddziela się tlen i wodór jest niewiele bardziej pasjonujące od schnącej farby na ścianie. Jest przy tym dość realistyczny, więc można się spodziewać twardego, przyziemnego sci-fi.

Mam szczerą nadzieję, że to się uda. Bardzo dobra książka zasługuje na co najmniej dobrą adaptację i nie inaczej jest w tym przypadku. Poniżej macie zwiastun, który przy ponad trzech minutach długości może zdradzać odrobinkę za dużo. Premiera filmu ostatnio została przesunięta z Listopada na Październik ale w sumie nie wiem jak to się odbije na Polskiej wersji. Pożyjemy, zobaczymy.


niedziela, 7 czerwca 2015

Czekamy na: True Detective sezon 2

Po ponad roku czekania nadchodzi drugi sezon jednego z najlepszych seriali jakie kiedykolwiek zaszczyciły me oczęta - True Detective! Jako, że sezony kręcone są na zasadzie antologii w drugim będziemy musieli się pożegnać z rewelacyjną parą Rust i Hart. Podniosły się głosy, że bez nich to już nie będzie to samo - monologi Rusta wszak stanowiły siłę i sedno całego pierwszego sezonu. Tak skomplikowanej i ciężkiej w odbiorze postaci nie było już dawno w telewizji (jeśli w ogóle). W końcu Matthew McConaughey (którego kariera została przywrócona do życia dzięki temu serialowi) napisał 400 stronicową rozprawkę na temat tej postaci! Ale według mnie drugi sezon zapowiada się równie ciężko i przytłaczająco. Już w pierwszym zwiastunie widać zmęczonych, popsutych emocjonalnie bohaterów. O dziwo główne role będą tutaj aż trzy!


Rachel McAdams będzie grała twardą, bezkompromisową panią szeryf, która każdym działaniem przysparza sobie wielu wrogów. Podoba mi się fakt, że znana głównie z głupawych (i okazjonalnie dobrych) komedyjek romantycznych aktorka trafia do takiego dusznego serialu - tak samo było z McConaughey'em i zobaczcie jaką rolę stworzył!


Colin Farrell gra skorumpowanego glinę, któremu za skórę zaszła postać McAdams. Niewiele więcej da się powiedzieć o jego roli poza faktem, że wygląda na kawał skurczybyka, który przedkłada własne dobro przed wszystko inne.

Na koniec zostaje nam Taylor Kitsch - tutaj mamy do czynienia z gliną na motorze i jednocześnie weteranem cierpiącym na PTSD. Kurdę nie wiem jak wam ale mi się takie zestawienie zupełnie różnych ludzi, każdy z własnymi zaszłościami, szalenie się podoba. Fabuła pewnie zmusi ich do współpracy i nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć co z tego wyjdzie!

Trochę smuci mnie fakt, że drugi sezon pozbawiony będzie motywów grozy z pierwszego ale staram się przekonać, że to lepiej. Pójdzie swoją własną ścieżką, wytyczy swój własny charakter i będzie zupełnie różny pod tym względem od pierwszego sezonu. Spodziewam się, że będzie bardziej kryminalny. Ale czy przez to mniej brudny? Wątpię! Wystarczy zresztą spojrzeć na poniższy zwiastun. Zero słów, tylko muzyka i obrazy.


Nie mogę się doczekać! Piękne ujęcia będące cechą charakterystyczną pierwszej części (skąd oni brali takie plenery!?) pojawią się i tutaj. Premiera na HBO 21 czerwca! Nie przegapcie!

PS. Wszystkim mówiącym, że nie będzie lepszy niż pierwszy sezon mam do powiedzenia jedno: NIE MUSI, wystarczy, że mu dorówna to będzie rewelacyjny. A jeśli nawet będzie gorszy to i tak będzie bardzo dobry!

niedziela, 31 maja 2015

Atak Kultury: recenzja filmu "Mad Max: Na drodze gniewu"

Szybkie pytanie: znacie i lubicie "Neuroshimę", "Fallouta", poprzednie części Mad Maxa i post-apo jako całość? Jeśli odpowiedzieliście twierdząco to skończcie czytać tą recenzję w tym miejscu i odpalajcie swoje Interceptory V8 i wio do kina! A dla tych, którzy nie znają lub nie lubią powyższych pojęć mam wiadomość: poniższą recenzją postaram się was przekonać, że maksymalnie warto się dołączyć do tych pierwszych i wybrać się do kina na nowego Mad Maxa.
Wyjątkowo, ten plakat nie kłamie!
W świecie po upadku cywilizacji, zamienionym w jałowe pustynie, każdy żyjący jest na swój sposób szalony. Można powiedzieć, że cały świat się wziął i kolektywnie spalił swoje wszystkie klepki w eksplozjach nuklearnych. Nie inaczej jest z Maxem - przekładającym czyny nad słowa, samotnym wędrowcem. Gdy jego szosa jego przeznaczenia przetnie się z drogą losu Furiosy, wojowniczej kobiety będą musieli zawrzeć sojusz by stawić czoła watażce Immortan Joe'owi, który okradziony przez Furiosę rusza jej tropem.

Jako, że w post-apokaliptycznym świecie transport jest najważniejszy, a bez własnego samochodu jest się nikim (bo jest się martwym) to większość filmu zajmuje pościg za zbiegłą kobietą, której towarzyszy Max. I powiem wam, że dawno nie widziałem tak naładowanego fenomenalną akcją filmu. Oglądając sceny rozwałki czułem się jakby mi ktoś lał wysokooktanowe paliwo prosto w żyły! Szalone akcje są wybornie uzupełniane przez spektakularne popisy kaskaderskie, tym lepsze, że robione praktycznie bez efektów specjalnych. 80% tego co się dzieje na ekranie jest przedstawione za pomocą popisów kaskaderskich - dzięki temu czuje się "ciężar" pościgu, wszystko jest takie kinetyczne. Szczerze mówiąc, sceny walk i pościgu to jedne z najlepiej wymyślonych i zrealizowanych sekwencji akcji jakie widziałem. Całość uzupełnia porąbana kakofonia, którą niektórzy nazywać będą soundtrackiem, która współgra z chaosem pościgu i dynamizmem montażu,

Nie ukrywam, film jest szalony i początkowe minuty mogą się wydawać niestrawne dla kogoś niezaznajomionego z post-apo. Jednakże wraz z upływem czasu szaleństwo tego co dzieje się na ekranie pochłania nas i wciąga w całości. Wystarczy spojrzeć na miejscową wersję dobosza bojowego:
Tak, to koleś stojący na ciężarówce z masą głośników z gitarą będącą miotaczem ognia (to także nie jest efekt specjalny). Na początku wrażenie jest w stylu: "co to kurna ma być" by później się przerodzić w "na paskudną mordę Immortana! Ale koleś daje czadu!". Całe to szaleństwo potrafi się udzielić. A gdy już jesteśmy przy oprawie wizualnej muszę dodać, że część scen nosi w sobie pewne surrealistyczne piękno i w przeciwieństwie do większości filmów post-apo ten jest wyjątkowo kolorowy. Dodatkowego smaczku dodają projekty postaci i pojazdów - świetnie rozbudowują mitologię świata Mad Maxa i ogólnie współgrają z przedziwnym światem po apokalipsie. Szczególnie warto się przyjrzeć furom, które wyglądają wybornie - jak czterokołowe potwory tworzone przez doktora Frankensteina.

To bardzo ciekawe, że Mad Max w swoim własnym filmie gra właściwie postać drugoplanową. Całe widowisko jest bowiem skradzione przez Charlize Theron, brawurowo wcielającą się w Furiosę. Zaskakująca jest całkiem spora głębia, z którą reżyser kreśli sylwetki swoich postaci. Nie marnuje ani jednej minuty: gdy serwowana jest nam chwila wytchnienia od nieubłaganego pościgu, spędzamy ją poznając losy i motywacje postaci.

Mad Max: Na drodze gniewu to najlepszy film akcji ostatnich lat. Podczas gdy Hollywood serwuje nam kolejne części Szklanej Pułapki, Transformersów czy Resident Evila, które smakują jak odgrzewany trup podany w sosie z kału, George Miller podaje nam zaprawdę wykwintne danie. Mimo, że poszczególne składniki nie muszą wam przypaść do gustu to złożone w całość dają wciągający i angażujący film. Jednym słowem: świetny! Idźcie koniecznie do kina: TO BĘDZIE WSPANIAŁY DZIEŃ!