Z problemem, który chciałbym dzisiaj omówić mieliśmy tak naprawdę do czynienia już od dzieciństwa. Któż z nas nie oglądał genialnego serialu puszczanego swego czasu na RTL 7 pt. "Sliders"? Dla tych, którym jednak się udało jakimś cudem go ominąć słówko wyjaśnienia: więc są kolesie, którzy mają urządzenie pozwalające przenosić się do istniejących równolegle wszechświatów i którzy (jakżeby inaczej) gubią się w alternatywnych wymiarach i nie mogą znaleźć drogi do domu.
Wiedzieliście, że Sliders to też rodzaj.. hamburgerów?
Przy okazji ich podróży dowiadujemy się m.in. jak wyglądałby świat gdyby nie wynaleziono penicyliny, gdyby USA zostało podbite przez komuchów, czy gdyby kobiety rządziły światem (pierwsze dwa sezony były naprawdę ciekawe... dopiero potem zaczął się prawdziwy danse idiotis gdy bohaterowie podróżowali właściwie tylko po to by sprawdzić czy w innych wymiarach ludzie też uprawiają seks). Ostatnio sobie przypomniałem o tym serialu i zacząłem się zastanawiać: ile tak naprawdę jest tych wymiarów? I jak je sobie wyobrazić? Wiem, że was też zżera ciekawość więc postanowiłem wam pomóc odpowiedzieć na te pytania. Jako, że wymiarów jest sporo (a każdy kolejny coraz ciężej się opisuje) pozwoliłem sobie notkę podzielić na dwie części. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak zaprosić do lektury!
WYMIAR 0: Punkt. Tak ten wymiar to kropka. Serio. Taka jak ta, która kończy to zdanie. Przyjrzeliście się uważnie? Nie? To tu macie jeszcze jedną. Przechodzimy dalej.
WYMIAR 1: Linia. Jako, że to też będzie proste do opisania, postanowiłem zrobić wam na złość i to skomplikować. Linia łączy dwa pozbawione wielkości i wymiaru punkty (które są jedynie umownym pojęciem wyznaczającym różne pozycje w danym systemie) więc co za tym idzie linia posiada tylko długość co czyni ją szczególnym przypadkiem nieograniczonej z obydwu stron krzywej o nieskończonym promieniu krzywizny w każdym punkcie. Nadążacie jak narazie?
WYMIAR 2: Rozgałęzienie. Tym razem będzie łatwiej: bierzemy jedną linię, rysujemy przechodzącą przez nią drugą linię i voila! mamy Drugi Wymiar. To jest płaskie królestwo szerokości i długości do którego należy między innymi raper Parappa.
Jak i Paris Hilton przed operacją plastyczną.
WYMIAR 3: Zagięcie. Z tym będzie gorzej bo dla łatwości przyszłej argumentacji nie mogę wam powiedzieć, że Trzeci Wymiar to wszystko co nas otacza i w czym się teraz znajdujemy (wymiar ten ma swoje uroki: WERSJA DLA JARKA. WERSJA DLA WSZYSTKICH INNYCH). Tak więc ten wymiar można opisać jako zagięcie jednej z linii z Drugiego Wymiaru tak by znalazła punkt wspólny z drugą linią z tego samego wymiaru, umożliwiając przejście z jednej linii na drugą. Chyba, że ktoś jest leniwy to może sobie poprostu nazwać ten wymiar "głębokością".
WYMIAR 4: Linia (ha tego się nie spodziewaliście!). Jeśli pierwsze trzy wymiary to, w kolejności: długość, szerokość i głębokość to jak opisać Czwarty Wymiar jednym słowem? Fani "Powrotu do Przyszłości" już wiedzą, że chodzi o "czas". No fajnie ale jak czas może być kreską? Pomyślcie jacy byliście 5 lat temu i jacy jesteście teraz. To są dwa punkty i gdyby połączyć je linią uzyskalibyśmy czas w formie.. no.. linii. Spróbujmy spojrzeć na siebie w Czwartym Wymiarze: widzielibyśmy siebie jako węża ze stadium embrionalnym na początku i trumną na końcu. Wszystko pomiędzy byłoby zamazane. Ale jako, że żyjemy w Trzecim Wymiarze widzimy tylko swój przekrój (tak samo można zrobić z trzecim wymiarem np. z sześcianem, z którego można wyciągnąć dwuwymiarową płaszczyznę).
Pomocny obrazek #1
WYMIAR 5: Rozgałęzienie. To tutaj się znajdowali Slidersi i to tutaj zaczyna się prawdziwa jazda. Najprościej rzecz ujmując jest to mnogość różnych ścieżek jakimi mogłyby się potoczyć nasze losy. Przykład? Idziecie ulicą i widzicie staruszkę próbującą przejść przez jezdnię. Postanawiacie jej pomóc - to jest wasz Czwarty Wymiar. W tym samym momencie tworzy się Piąty Wymiar, w którym nie pomagacie staruszce przejść. Tak naprawdę Piątych Wymiarów w tym momencie tworzy się bez liku i powstają nawet takie, w których staruszka ginie na przejściu, albo wy ją popychacie pod koła samochodu, albo na ziemię spada meteoryt zabijając całe życie na Ziemi (oprócz karaluchów oczywiście). Na powstawanie Piątego Wymiaru wpływ ma wiele czynników z waszymi osobistymi decyzjami na czele. Można się pokusić o stwierdzenie, że to właśnie tutaj trafiamy gdy "gdybamy".
Jako, że gdy piszę te słowa jest już tak późno, że aż wcześnie postanowiłem przerwać w tym miejscu. Mój mózg wszczyna rebelię przeciwko mnie a omówienie kolejnych wymiarów będzie wymagało pełnej współpracy z jego strony, więc pozostawiam was z chamskim (jak w Piratach z Karaibów 2 tudzież Matrixie 2) "ciąg dalszy nastąpi".
Subiektywnie o wszystkim co mnie interesuje i co mnie dotyka. Recenzje filmów, płyt, książek. Porady nie tylko fotograficzne, choć i one się zdarzą. Trochę o życiu i masa różnorodnych felietonów.
sobota, 27 listopada 2010
piątek, 12 listopada 2010
Zamordować prawdę aparatem.
Znacie to powiedzonko, że jedna fotografia warta jest tysiąca słów? Tak? Świetnie (Jeśli wcześniej nie znaliście to nie szkodzi - przeczytajcie jeszcze raz pierwsze zdanie, może się utrwali w pamięci). To teraz się zastanówcie co się dzieje jeśli mylnie interpretujemy daną fotografię? Zdarzyć się może bowiem, że pozbawione jakiegokolwiek kontekstu, luźne zdjęcie będzie "przeczytane" zupełnie inaczej. Staje się wtedy nośnikiem kłamstw. Chcę wam przedstawić trzy najbardziej znane fotografie, których prawdziwe historie są bardzo mało znane. Jako, że temat jest całkiem poważny postanowiłem go ukazać.. niepoważnie. Zobaczcie zresztą sami - pierwsza fotografia to:
Całuski na Times Square, znane też jako "Wygraliśmy-wojnę-a-teraz-daj-buzi."
Zdjęcie to zostało zrobione 14 sierpnia 1945 podczas obchodów tzw. V-J Day (Victory over Japan Day w tłumaczeniu: Dzień Dokopania Japończykom). I ukazuje jak to ludzie wylegli na ulice w chwili spontanicznej radości i jak ową radość okazywali. Fotograf (Alfred Eisenstaedt - podaję to imię tylko po to by nie używać słowa "fotograf" w każdym zdaniu), który to zdjęcie zrobił zauważył uśmiechniętego marynarza podchodzącego do każdej kobiety na ulicy i całującego ją - nie ważne czy była już starą babcią, czy była chuda czy gruba, każda mogła liczyć na całuska. Gdy ów marynarz podszedł do pewnej pielęgniarki Alfred już wiedział - to jest kurna to! Zrobił łącznie 4 zdjęcia tej sceny - wybuchu spontanicznej i romantycznej radości pokazującej ducha patriotyzmu.
Czyżby? Nikt nie wspomina o tym, że ten "czarujący" wojskowy był po prostu napalonym facetem (po spędzeniu kilku lat na morzu każdy by był). A co na to pani na zdjęciu? Cóż.. po namiętnym pocałunku odwdzięczyła mu się... pięścią w ryło, fangą w nos, bombą w twarz, bułą w buźkę (to ostatnie sam wymyśliłem.. myślicie, że się przyjmie?). Czyli mówiąc krótko nie była zadowolona. Nigdy się nie dowiedziano kto tak naprawdę był na tym zdjęciu. (Swoje kandydatury zgłosiło ponad 20 facetów i 4 kobiety). Zdjęcie to jest tylko odrobinkę mniej popularne od następnego, które chcę omówić i które zaraz po "Ostatniej wieczerzy" ma chyba największą ilość przeróbek i parodii: panie i panowie oto..
Śniadanko na budowie, znane też jako "Ożeż-kurna-jak-tu-wysoko"!
Zrobione w 1932r. zdjęcie to przedstawia 11 robotników posilających się podczas przerwy w pracy na budowie wieżowca na Manhattanie. Sam budynek to przyszła siedziba amerykańskiej stacji telewizyjnej NBC, produkującej prawie nikomu w Polsce nieznany hitowy serial komediowy "30 Rock". Zdjęcie to było przerabiane naprawdę masę razy - samych wersji z lego jest kilka (w tym miejscu chciałbym sobie pozwolić na chwilę matematyki: KLOCKI LEGO + GWIEZDNE WOJNY = LEGO STAR WARS). Ta fotka stała się tak popularna, że jej reprodukcja wisi prawdopodobnie w każdym pokoju w każdym mieszkaniu na każdej ulicy na Manhattanie. Każdy kto spojrzy na to zdjęcie westchnie pewnie i powie: "rany teraz już nie potrzeba takich odważnych facetów - wieżowce budują się prawie same."
Wiecie w czym tkwi szkopuł? W tym, że to zdjęcie tak naprawdę nie ukazuje odważnych mężczyzn tylko zwykłych pracowników. Pomyślcie tylko - w którym miejscu w wieżowcu mogłaby wystawać taka belka? Przecież wieżowce albo są proste albo zwężają się ku górze. Ci kolesie tak naprawdę siedzieli kilka metrów nad podłogą a samo zdjęcie jest sprytną manipulacją kadrem poczynioną przez sprytnego fotografa. Co innego mniej słynne zdjęcie "Zmiana żarówki - na cholernym Empire State Building" - to zdjęcie nie było ustawiane. Za każdym razem jak na nie patrzę to myślę sobie: "Ciekawe czemu stalowe jaja tego fotografa nie ściągnęły go na ziemię?" A teraz jako, że notka zbliża się ku końcowi wiecie na co nadszedł czas? Na kontrowersje!
Zabójstwo Nguyena Van Lema przez generała Nguyen Ngoc Loana znane też jako "Totalnie-źle-zinterpretowana-fotografia."
Sytuacja wydaje się prosta: mamy złego generała, który zabija biednego cywila w Wietnamie a miliony ludzi uznaje to zdjęcie za protest przeciwko okrucieństwom wojny. Oczywiście jak poprawnie wnioskujecie prawda jest zupełnie odmienna. Tym "biednym cywilem" jest jeden z oficerów Viet Congu (to ci źli), członek wietnamskich Szwadronów Śmierci, zajmujący się tropieniem policjantów i mordowaniem ich razem z ich rodzinami. Ten koleś został złapany prawie na gorącym uczynku gdy stał nad rowem z 34 ciałami zamordowanych policjantów i ich rodzin (z czego 6 było chrześniakami generała). Nie wiem jak wy ale ja w pełni potrafię zrozumieć czemu ta egzekucja odbyła się na miejscu i bez sądu.
Ale wiecie co jest najgorsze w tym wszystkim? To jak ludzie, źle zrozumieli tą fotografię i uznali generała Loana za zbrodniarza. Sam fotograf, który zrobił to zdjęcie żałował, że miało ono taki wpływ na obywateli: "Generał zabił członka Viet Congu. Ja zabiłem generała moim aparatem. Fotografie kłamią, nawet bez manipulacji. Są pół-prawdą." (Fotograf jakiś czas później osobiście przeprosił generała za uszczerbek na jego honorze, doznany w wyniku publikacji tego zdjęcia - nazwał go nawet bohaterem). Nie sposób się nie zgodzić z tym cytatem - smuci mnie gdy mam do czynienia z jawną manipulacją zdjęciami, gdy służą one uzyskaniu jakiegoś konkretnego celu (jak np. słynna afera zdjęciowa z BP - całe szczęście, że ludziom jest coraz trudniej wcisnąć taki kit). Myślicie, że kiedyś sytuacja się poprawi?
Ps. Gdyby się ktoś nie skapnął: prawdziwe wersje zdjęć macie w tytułach.
Całuski na Times Square, znane też jako "Wygraliśmy-wojnę-a-teraz-daj-buzi."
Zdjęcie to zostało zrobione 14 sierpnia 1945 podczas obchodów tzw. V-J Day (Victory over Japan Day w tłumaczeniu: Dzień Dokopania Japończykom). I ukazuje jak to ludzie wylegli na ulice w chwili spontanicznej radości i jak ową radość okazywali. Fotograf (Alfred Eisenstaedt - podaję to imię tylko po to by nie używać słowa "fotograf" w każdym zdaniu), który to zdjęcie zrobił zauważył uśmiechniętego marynarza podchodzącego do każdej kobiety na ulicy i całującego ją - nie ważne czy była już starą babcią, czy była chuda czy gruba, każda mogła liczyć na całuska. Gdy ów marynarz podszedł do pewnej pielęgniarki Alfred już wiedział - to jest kurna to! Zrobił łącznie 4 zdjęcia tej sceny - wybuchu spontanicznej i romantycznej radości pokazującej ducha patriotyzmu.
Czyżby? Nikt nie wspomina o tym, że ten "czarujący" wojskowy był po prostu napalonym facetem (po spędzeniu kilku lat na morzu każdy by był). A co na to pani na zdjęciu? Cóż.. po namiętnym pocałunku odwdzięczyła mu się... pięścią w ryło, fangą w nos, bombą w twarz, bułą w buźkę (to ostatnie sam wymyśliłem.. myślicie, że się przyjmie?). Czyli mówiąc krótko nie była zadowolona. Nigdy się nie dowiedziano kto tak naprawdę był na tym zdjęciu. (Swoje kandydatury zgłosiło ponad 20 facetów i 4 kobiety). Zdjęcie to jest tylko odrobinkę mniej popularne od następnego, które chcę omówić i które zaraz po "Ostatniej wieczerzy" ma chyba największą ilość przeróbek i parodii: panie i panowie oto..
Śniadanko na budowie, znane też jako "Ożeż-kurna-jak-tu-wysoko"!
Zrobione w 1932r. zdjęcie to przedstawia 11 robotników posilających się podczas przerwy w pracy na budowie wieżowca na Manhattanie. Sam budynek to przyszła siedziba amerykańskiej stacji telewizyjnej NBC, produkującej prawie nikomu w Polsce nieznany hitowy serial komediowy "30 Rock". Zdjęcie to było przerabiane naprawdę masę razy - samych wersji z lego jest kilka (w tym miejscu chciałbym sobie pozwolić na chwilę matematyki: KLOCKI LEGO + GWIEZDNE WOJNY = LEGO STAR WARS). Ta fotka stała się tak popularna, że jej reprodukcja wisi prawdopodobnie w każdym pokoju w każdym mieszkaniu na każdej ulicy na Manhattanie. Każdy kto spojrzy na to zdjęcie westchnie pewnie i powie: "rany teraz już nie potrzeba takich odważnych facetów - wieżowce budują się prawie same."
Wiecie w czym tkwi szkopuł? W tym, że to zdjęcie tak naprawdę nie ukazuje odważnych mężczyzn tylko zwykłych pracowników. Pomyślcie tylko - w którym miejscu w wieżowcu mogłaby wystawać taka belka? Przecież wieżowce albo są proste albo zwężają się ku górze. Ci kolesie tak naprawdę siedzieli kilka metrów nad podłogą a samo zdjęcie jest sprytną manipulacją kadrem poczynioną przez sprytnego fotografa. Co innego mniej słynne zdjęcie "Zmiana żarówki - na cholernym Empire State Building" - to zdjęcie nie było ustawiane. Za każdym razem jak na nie patrzę to myślę sobie: "Ciekawe czemu stalowe jaja tego fotografa nie ściągnęły go na ziemię?" A teraz jako, że notka zbliża się ku końcowi wiecie na co nadszedł czas? Na kontrowersje!
Zabójstwo Nguyena Van Lema przez generała Nguyen Ngoc Loana znane też jako "Totalnie-źle-zinterpretowana-fotografia."
Sytuacja wydaje się prosta: mamy złego generała, który zabija biednego cywila w Wietnamie a miliony ludzi uznaje to zdjęcie za protest przeciwko okrucieństwom wojny. Oczywiście jak poprawnie wnioskujecie prawda jest zupełnie odmienna. Tym "biednym cywilem" jest jeden z oficerów Viet Congu (to ci źli), członek wietnamskich Szwadronów Śmierci, zajmujący się tropieniem policjantów i mordowaniem ich razem z ich rodzinami. Ten koleś został złapany prawie na gorącym uczynku gdy stał nad rowem z 34 ciałami zamordowanych policjantów i ich rodzin (z czego 6 było chrześniakami generała). Nie wiem jak wy ale ja w pełni potrafię zrozumieć czemu ta egzekucja odbyła się na miejscu i bez sądu.
Ale wiecie co jest najgorsze w tym wszystkim? To jak ludzie, źle zrozumieli tą fotografię i uznali generała Loana za zbrodniarza. Sam fotograf, który zrobił to zdjęcie żałował, że miało ono taki wpływ na obywateli: "Generał zabił członka Viet Congu. Ja zabiłem generała moim aparatem. Fotografie kłamią, nawet bez manipulacji. Są pół-prawdą." (Fotograf jakiś czas później osobiście przeprosił generała za uszczerbek na jego honorze, doznany w wyniku publikacji tego zdjęcia - nazwał go nawet bohaterem). Nie sposób się nie zgodzić z tym cytatem - smuci mnie gdy mam do czynienia z jawną manipulacją zdjęciami, gdy służą one uzyskaniu jakiegoś konkretnego celu (jak np. słynna afera zdjęciowa z BP - całe szczęście, że ludziom jest coraz trudniej wcisnąć taki kit). Myślicie, że kiedyś sytuacja się poprawi?
Ps. Gdyby się ktoś nie skapnął: prawdziwe wersje zdjęć macie w tytułach.
Etykiety:
całus,
fotografie,
lunch atop,
robotnicy,
viet cong,
zabójstwa,
zdjęcia
poniedziałek, 1 listopada 2010
3 sposoby na uzyskanie nieśmiertelności i czemu są one do bani.
Jako, że ostatnio stanąłem twarzą w twarz ze swoją kruchością a co za tym idzie śmiertelnością (pęknięty obojczyk to poważna sprawa) postanowiłem rozważyć co bym musiał zrobić by osiągnąć nieśmiertelność, a jaki jest lepszy sposób by się tego dowiedzieć niż przyjrzeć się jak zostało to ukazane w popkulturze? Zaznaczam, że nie szukałem trywialnych odpowiedzi w stylu: "Nasza religia gwarantuje Ci życie wieczne po śmierci" albo "Twoje dzieci to twoja nieśmiertelność" (patrząc na dzisiejszą biegającą gimnazjalną nieśmiertelność chyba wolałbym być zapomniany), czy "Twoje czyny sprawią, że będziesz zapamiętany." Problem w tym, że każda z tych opcji zakłada śmierć. A ja chcę ŻYĆ wiecznie nie być PAMIĘTANY wiecznie. Zatem moi drodzy.. jaki jest pierwszy najlepszy sposób osiągnięcia nieśmiertelności? (Urodzenie się nieśmiertelnym pomijam - to głównie przywilej głupich szyszko-jedzących elfich paniczyków).
Cóż.. najlepiej po prostu postanowić nie umierać. Przyznajcie się.. nie wpadliście na to nie? Ten pomysł przyszedł do głowy niejakiemu Hobowi Galdingowi - jednemu z drugoplanowych bohaterów "Sandmana", napisanego przez Neila Gaimana. Otóż Hob stwierdził, że umieramy bo wszyscy inni umierają. Według niego to był pewien rodzaj nawyku, który postanowił rzucić tak jak rzuca się palenie, ćpanie czy picie po ciężkiej imprezie zakończonej kacem gigantem.
Nigdy więcej nie umrę, koniec z umieraniem!
Gdzie jest haczyk pytacie? Otóż nie wystarczy coś powiedzieć żeby to się stało - muszą zaistnieć odpowiednie okoliczności. Na szczęście nie musi to być coś w stylu koniukcji 13 galaktyk tak żeby się ułożyły w wizerunek wkurzonych oczu Songoku. Wystarczy na ten przykład znaleźć się na drodze spaceru Snu i Śmierci - rodzeństwa z rodu Nieskończonych, którzy dla zabawy dali naszemu bohaterowi wieczne życie.
Jeśli tak wygląda Śmierć to muszę się zastanowić czy naprawdę chcę nieśmiertelności.
Co to oznaczało dla pana Galdinga? Zostaje on bogaty, zdobywa żonę, jest pasowany na rycerza, potem popada w niełaskę, jest handlarzem niewolników, bogaci się, rzuca handel niewolnikami, potem prowadza się z córką niewolników, ale wiecie co jest najgorsze? Mimo nieśmiertelności nadal cofa mu się czoło... co to ma być za nieśmiertelność kiedy w jej trakcie i tak trzeba stawić czoła (nomen omen) jednemu z największych lęków mężczyzn?
Nikt nie chce żyć przez milenia z recesywnym czołem więc koniecznie szukajmy dalej. Na tapecie ląduje Ten-którego-imienia-nie-wolno-wymawiać. O rany! ten to dopiero miał fioła na punkcie nieumierania. Czego to on nie wymyślił: podzielił swoją duszę na 7 części i schował ją w horkruksach (nie wiecie co to? MUGOLE! MUGOLE!!), poszukiwał Insygniów Śmierci, chciał odnaleźć Kamień Filozoficzny i pił krew jednorożca i to na tej ostatniej chcę się skupić. Ta oleista, srebrna substancja ma ponoć możliwość zagwarantowania życia wiecznego jeśli się ją wypije.
Oleista, srebrna substancja? Czyżby T-1000 coś ukrywał?
Ale i tutaj mamy do czynienia z małym haczykiem: żeby uzyskać krew jednorożca, trzeba go pierw zabić (wiem, wiem logiczne to bardzo), a morderstwo to wiąże się z maleńką klątwą. No więc to życie wieczne, które właśnie uzyskaliście będzie przeklęte. Nigdzie nie jest wspomniane o jaką klątwę chodzi ale to chyba coś większego niż klątwa sprowadzająca na waszą twarz kurzajki. Niektórzy nawet mówią, że przez to naszemu kumplowi Voldemortowi w życiu się nie powiodło (może jego klątwa miała na imię Harry Potter?). W każdym razie jest to haczyk zdecydowanie eliminujący tą metodę uzyskania nieśmiertelności (nie wiem jak wy.. ale ja lubię moje nieprzeklęte życie).
Idąc dalej docieramy do Świętego Graala. Tak jest panie i panowie..
(SPOILER ALERT!!)
zanim Dan Brown odkrył, że Święty Graal to tak naprawdę kobieta
(KONIEC SPOILERA)
ludzie myśleli, że każdy kto wypije z tego kielicha uzyska życie wieczne. Po raz pierwszy na ten pomysł wpadli rycerze Króla Artura, którzy podczas poszukiwań zostali ujęci przez policję pod zarzutem morderstwa (jak to ukazuje świetny film dokumentalny pt. "Monty Python i Święty Graal"). Tam gdzie im się nie powiodło sukces odniósł niejaki Indiana Jones, który z małą pomocą ojca dotarł do miejsca gdzie kielich był przetrzymywany. Szybki łyczek i pyk! mamy nieśmiertelność.
Chyba, że się wybrało zły kielich.
Tradycyjnie haczyk polegał na tym, że aby pozostać nieśmiertelnym trzeba było zostać w świątyni. Żadnego wyłażenia na zewnątrz i cieszenia się życiem wiecznym. Nic z tych rzeczy! Całą wieczność należało spędzić w zatęchłej jaskini gapiąc się na kielichy.. nie dzięki.
Podsumowując.. wiecie jakie wnioski udało mi się wyciągnąć? Jeśli ktoś potrafiłby żyć z tymi wszystkimi haczykami itp. miałby jeden wielki problem: to że nieśmiertelność zazwyczaj trwa w nieskończoność. Wyobraźcie sobie: nie potrafimy zorganizować sobie czegoś do roboty podczas deszczowego popołudnia a co dopiero przez kilka tysiącleci. W sytuację tą idealnie wpisuje się pewien drugoplanowy bohater serii książek Douglasa Adamsa "Autostopem przez Galaktykę": Wowbagger Nieskończenie Przedłużony. Uzyskał on nieśmiertelność w wyniku wypadku z akceleratorem cząsteczek, parą gumek do włosów i płynnym śniadaniem.. zresztą nieważne. Biedaczek nie radził sobie dobrze ze swoim wiecznym życiem dopóki nie znalazł sobie czegoś do roboty - mianowicie postanowił obrazić werbalnie każdą żyjącą istotę w całej historii wszechświata (obraził np Czengis Czana co poskutkowało spaleniem dużych połaci Azji). Więc pomysł na życie wieczne już mam.. teraz potrzebuję je osiągnąć...macie jakieś propozycje?
Cóż.. najlepiej po prostu postanowić nie umierać. Przyznajcie się.. nie wpadliście na to nie? Ten pomysł przyszedł do głowy niejakiemu Hobowi Galdingowi - jednemu z drugoplanowych bohaterów "Sandmana", napisanego przez Neila Gaimana. Otóż Hob stwierdził, że umieramy bo wszyscy inni umierają. Według niego to był pewien rodzaj nawyku, który postanowił rzucić tak jak rzuca się palenie, ćpanie czy picie po ciężkiej imprezie zakończonej kacem gigantem.
Nigdy więcej nie umrę, koniec z umieraniem!
Gdzie jest haczyk pytacie? Otóż nie wystarczy coś powiedzieć żeby to się stało - muszą zaistnieć odpowiednie okoliczności. Na szczęście nie musi to być coś w stylu koniukcji 13 galaktyk tak żeby się ułożyły w wizerunek wkurzonych oczu Songoku. Wystarczy na ten przykład znaleźć się na drodze spaceru Snu i Śmierci - rodzeństwa z rodu Nieskończonych, którzy dla zabawy dali naszemu bohaterowi wieczne życie.
Jeśli tak wygląda Śmierć to muszę się zastanowić czy naprawdę chcę nieśmiertelności.
Co to oznaczało dla pana Galdinga? Zostaje on bogaty, zdobywa żonę, jest pasowany na rycerza, potem popada w niełaskę, jest handlarzem niewolników, bogaci się, rzuca handel niewolnikami, potem prowadza się z córką niewolników, ale wiecie co jest najgorsze? Mimo nieśmiertelności nadal cofa mu się czoło... co to ma być za nieśmiertelność kiedy w jej trakcie i tak trzeba stawić czoła (nomen omen) jednemu z największych lęków mężczyzn?
Nikt nie chce żyć przez milenia z recesywnym czołem więc koniecznie szukajmy dalej. Na tapecie ląduje Ten-którego-imienia-nie-wolno-wymawiać. O rany! ten to dopiero miał fioła na punkcie nieumierania. Czego to on nie wymyślił: podzielił swoją duszę na 7 części i schował ją w horkruksach (nie wiecie co to? MUGOLE! MUGOLE!!), poszukiwał Insygniów Śmierci, chciał odnaleźć Kamień Filozoficzny i pił krew jednorożca i to na tej ostatniej chcę się skupić. Ta oleista, srebrna substancja ma ponoć możliwość zagwarantowania życia wiecznego jeśli się ją wypije.
Oleista, srebrna substancja? Czyżby T-1000 coś ukrywał?
Ale i tutaj mamy do czynienia z małym haczykiem: żeby uzyskać krew jednorożca, trzeba go pierw zabić (wiem, wiem logiczne to bardzo), a morderstwo to wiąże się z maleńką klątwą. No więc to życie wieczne, które właśnie uzyskaliście będzie przeklęte. Nigdzie nie jest wspomniane o jaką klątwę chodzi ale to chyba coś większego niż klątwa sprowadzająca na waszą twarz kurzajki. Niektórzy nawet mówią, że przez to naszemu kumplowi Voldemortowi w życiu się nie powiodło (może jego klątwa miała na imię Harry Potter?). W każdym razie jest to haczyk zdecydowanie eliminujący tą metodę uzyskania nieśmiertelności (nie wiem jak wy.. ale ja lubię moje nieprzeklęte życie).
Idąc dalej docieramy do Świętego Graala. Tak jest panie i panowie..
(SPOILER ALERT!!)
zanim Dan Brown odkrył, że Święty Graal to tak naprawdę kobieta
(KONIEC SPOILERA)
ludzie myśleli, że każdy kto wypije z tego kielicha uzyska życie wieczne. Po raz pierwszy na ten pomysł wpadli rycerze Króla Artura, którzy podczas poszukiwań zostali ujęci przez policję pod zarzutem morderstwa (jak to ukazuje świetny film dokumentalny pt. "Monty Python i Święty Graal"). Tam gdzie im się nie powiodło sukces odniósł niejaki Indiana Jones, który z małą pomocą ojca dotarł do miejsca gdzie kielich był przetrzymywany. Szybki łyczek i pyk! mamy nieśmiertelność.
Chyba, że się wybrało zły kielich.
Tradycyjnie haczyk polegał na tym, że aby pozostać nieśmiertelnym trzeba było zostać w świątyni. Żadnego wyłażenia na zewnątrz i cieszenia się życiem wiecznym. Nic z tych rzeczy! Całą wieczność należało spędzić w zatęchłej jaskini gapiąc się na kielichy.. nie dzięki.
Podsumowując.. wiecie jakie wnioski udało mi się wyciągnąć? Jeśli ktoś potrafiłby żyć z tymi wszystkimi haczykami itp. miałby jeden wielki problem: to że nieśmiertelność zazwyczaj trwa w nieskończoność. Wyobraźcie sobie: nie potrafimy zorganizować sobie czegoś do roboty podczas deszczowego popołudnia a co dopiero przez kilka tysiącleci. W sytuację tą idealnie wpisuje się pewien drugoplanowy bohater serii książek Douglasa Adamsa "Autostopem przez Galaktykę": Wowbagger Nieskończenie Przedłużony. Uzyskał on nieśmiertelność w wyniku wypadku z akceleratorem cząsteczek, parą gumek do włosów i płynnym śniadaniem.. zresztą nieważne. Biedaczek nie radził sobie dobrze ze swoim wiecznym życiem dopóki nie znalazł sobie czegoś do roboty - mianowicie postanowił obrazić werbalnie każdą żyjącą istotę w całej historii wszechświata (obraził np Czengis Czana co poskutkowało spaleniem dużych połaci Azji). Więc pomysł na życie wieczne już mam.. teraz potrzebuję je osiągnąć...macie jakieś propozycje?
Subskrybuj:
Posty (Atom)