Do napisania tej notki zainspirowała mnie akcja, którą przeprowadził niedawno najbardziej elitarny pododdział elitarnej jednoski: Navy SEAL Team 6. W wyniku ich działań do piachu (a właściwie do wody – został bowiem pochowany na morzu) posłany został lider terrorystycznej organizacji Al-Kaidy, Osama Ben Laden. Sukces to niemały i w 100% zawdzięczamy go Barackowi Obamie (serio! Posłuchajcie go jak sobie przypisuje wszystkie zasługi). Pięknie zaplanowana akcja, wykonana w ciągu 40 min z chirurgiczną precyzją uzmysłowiła mi jedno: że tęsknię za czasami kiedy ludzie myśleli na większą skalę, kiedy podobne akcje były zaplanowane jako epickie i kończyły się olbrzymimi wybuchami., kiedy z okrzykiem na ustach szarżowano prosto w paszczę lwa i wiecie co? Chciałbym opisać właśnie jedną z takich akcji, znaną pod nazwą „Największego najazdu ze wszystkich”, lub po prostu Operacji Rydwan. Zapraszam do lektury!
Był rok 1942, gdy jeden z dwóch niemieckich postrachów mórz: Tirpitz (drugi, wraz z załogą zwiedzał już dno w towarzystwie Davy Jones’a) sprawiał, że angielscy marynarze trzęśli portkami i na dźwięk jego nazwy podkulali ogony i zapierniczali ile fabryka dała w silnikach do najbliższego portu. Nie zrozumcie mnie źle, nie posądzam ich o tchórzostwo… raczej o zdrowy rozsądek, bowiem z Tirpitza kawał skurczybyka był.
250 metrowy kawał skurczybyka.
Żeby uświadomić wam jak wielkim zagrożeniem był ten pancernik wystarczy powiedzieć, że lufy jego dział miały taką średnicę, że do środka bez problemu wlazłaby dorosła osoba (po czym mogłaby być wystrzelona na odległość 36 kilometrów). Ktoś musiał zrobić z nim porządek – pomyśleli słusznie Brytyjczycy i doszli do wniosku, że jeśli pozbawić go portu, w którym mógłby dokonać napraw, wystarczyłoby zrzucić na niego kilka tysięcy ton bomb i trzymać kciuki. Wychodziło na to, że jedynym miejscem, które mogłoby przyjąć tego kolosa był suchy dok o nazwie „Normandia” we francuskim porcie St. Nazaire.
Plan był prosty: wpadamy, rozwalamy ważące 15000 ton bramy suchego doku i spadamy. Banał nie? Cóż, nie do końca bo gdy człowiek uświadomi sobie jakie tam stacjonowały siły to uzmysławia sobie, że atak na to byłby samobójstwem. 80 dział przeciwlotniczych i artyleryjskich strzegło wejścia do portu, natomiast w samym mieście było około 5000 żołnierzy, nie wspominając o okrętach. Zadanie to przydzielono więc oddziałowi, który misje samobójcze zjadał na śniadanie polewając je sosem z misji niemożliwych: Brytyjskim Komandosom. Plan w szczegółach nadal był prosty: wpakować tyle ładunków wybuchowych ile się da na okręt i staranować nim bramę. Część komandosów byłaby dostarczona do portu w lekkich łodziach motorowych i po rozwaleniu bramy mieliby strzelać do wszystkiego co się rusza i mówi „Scheisse” i wysadzać w powietrze wszystko to co się nie ruszało.
Tyle tła historycznego. Czas na rozpierdziuchę!
Dnia 28 marca o godzinie 1:22 okręt-bomba, HMS Campbeltown, rozpoczął podejście do portu. Został zauważony praktycznie od razu przez szperacze i poproszony o identyfikację… na co jeden z komandosów powiedział po niemiecku: „proszę o wejście do portu”. No więc operator dał się nabrać… na jakieś 5 min, chwilę później działa rozpoczęły ostrzał. Płynęli tak pod ogniem przez 1,6km i na dodatek, gdy znaleźli się w zasięgu, to dodatkowy ostrzał rozpoczął niemiecki okręt zacumowany w porcie (uciszyła go salwa ze wszystkich 18 łodzi biorących udział w ataku). Wyobrażacie to sobie? Pociski leciały z każdej strony… i to takiego kalibru, który urywał głowy w hełmach!
Pewien komandos powiedział po akcji: „pamiętam rozgrzany do czerwoności pocisk, który przeszył sterówkę trochę nad naszymi głowami”. Nie zapominajcie, że wewnątrz okrętu były TONY materiałów wybuchowych! Jeden celny strzał i komandosi mieliby przedwczesną detonację. Sternik okrętu został zabity, jego zastępca ranny, zastępca zastępcy ranny, okręt trafiony kilka razy ale mimo tego, udało się komandosom utrzymać kurs i nawet przyśpieszyć do prędkości 35km/h. To musiało być piękne – trzymać ster i płynąć przez piekło mając tylko jeden cel: zgotować tym drugim jeszcze większe piekło. O 1:34 wbili się w bramę na 10 metrów (kapitan powiedział: „No i jesteśmy… spóźnieni o 4 minuty”), po czym jak gdyby nic wysiedli z okrętu na brzeg.
Na Boga Reginaldzie… nauczyłbyś się parkować.
Podzieleni na grupy komandosi mieli za zadanie wysadzić w powietrze najważniejsze struktury w porcie, jakieś pompy, rury i inne żelastwo. Niestety, część drużyn została rozbita praktycznie od razu po wyjściu na brzeg portu, aczkolwiek mimo strat komandosi skutecznie przeprowadzili akcje wysadzania infrastruktury. Część żołnierzy z Campbeltown została zabrana przez inny Brytyjski okręt krążący po porcie. Jak się okazało chwilę później byli to jedyni komandosi, którzy mieli czym odpłynąć z portu – reszta małych statków albo właśnie tonęła albo płonęła albo, zdecydowana większość, oba naraz. Gdy kierujący ostrzałem moździerzowym (dzięki temu udało się zniszczyć sporo dział przeciwlotniczych zajętych mordowaniem komandosów) oficer zdał sobie sprawę, że nie dadzą rady opuścić portu na łodziach zwrócił się do żołnierzy i wydał 3 rozkazy:
Zrobić co w naszej mocy by wrócić do Anglii;
Nie poddawać się dopóki mamy amunicję;
Nie poddawać się w ogóle jeśli będzie taka możliwość.
Następnie ów oficer poprowadził samobójczą szarżę przez most siekany seriami z karabinów maszynowych – co oczywiście mu się udało. Przekroczywszy most, komandosi udali się do miasta z nadzieją na przebicie się, aczkolwiek większość z nich została otoczona i złapana (5ciu komandosom się udało przedostać do Hiszpanii).
Co z bombą na okręcie pytacie? Ano gustownie poczekała, aż dookoła wszystko ucichnie i zdetonowała się w południe, akurat w momencie gdy Niemcy urządzili sobie wycieczkę na okręt po pamiątki. Po porcie zostały rozsiane resztki 360 osób znajdujących się w okolicy i pisząc „rozsiane” mam na myśli rozrzucone w promieniu kilkuset metrów (widzicie na zdjęciu szukających rozrywki Niemców? Znaleźli ją aż nadto).
MISSION ACCOMPLISHED!
W wyniku akcji dok w St Nazaire został wyłączony z akcji do końca wojny. Z 622 żołnierzy biorących udział w akcji zginęło 169 a 215 dostało się do niewoli. Reszta zdołała wrócić do Anglii. Zostało przyznanych 89 orderów.
Wiecie co? Naprawdę imponuje mi ta akcja. Porwać się na coś takiego i jeszcze wyjść stamtąd zachowując nieskazitelną Brytyjską flegmę i manieryzm? Niesamowite osiągnięcie. Mam nadzieję, że pozostanie nietknięte przez brudne łapy Holywoodu.
Napoleon mawiał: "Jeśli coś jest niemożliwe do wykonania, dajcie to zrobić Polakom", dlatego myślę, że nasi zrobili by to samo przy użyciu dwa razy mniejszego oddziału i przy dwa razy mniejszych stratach, do tego jadąc na koniach i rzucając w Niemców kamieniami :P.
OdpowiedzUsuńMoże teraz będą mi się śnić okręty bo jak mam sny związane z wojną, a często je mam, to zawsze na lądzie i zawsze nalot jest :) pora ruszyć w morze!
OdpowiedzUsuńDorota
moja ulubiona akcja tej wojny.
OdpowiedzUsuń