Wydaje mi się, że lubimy przyglądać się ludziom, którzy dokonują naprawdę niesamowitych czynów. Dlatego też z zapartym tchem oglądamy gdy sportowcy przełamują kolejne granice wytrzymałości ludzkiego organizmu, lub gdy osoby postawione w ekstremalnych sytuacjach zmieniają się w prawdziwych supermenów. Ludziom (i Pandom) imponują tacy właśnie mocarze, którzy wbrew przeciwnościom losu wychodzą cało z największych opresji i robią to kopiąc po drodze tuziny dup i nie oglądając się na eksplozje. Pomyślałem sobie zatem, że czemu by nie wspomnieć tutaj o kilku takich osobach? Dlatego też, w poszukiwaniu tych mocarzy zajrzałem do Internetu. Szybko odkryłem, że największa ilość takich herosów pojawia się na wojnach. Przypadek? Nie sądzę… w końcu to jedna z najcięższych sytuacji, w których może się znaleźć człowiek. Zatem do dzieła: oto moje subiektywne zestawienie największych wojennych mocarzy.
Twardziel #1: Major Brian Chontosh.
Mamy tu do czynienia z bohaterem wojny w Iraku. Wyobraźcie sobie: jedziecie swoim Hummerem (który jest sam w sobie niezłym twardzielem) w kolumnie pojazdów, gdy nagle wpadacie w zasadzkę. Zablokowani w wąskiej uliczce między czołgami z przodu a innymi pojazdami z tyłu dostajecie się pod ogień krzyżowy z karabinów, moździerzy i wyrzutni granatów. Co zrobił w takiej sytuacji Major Chontosh? Pewnie westchnął ze znużeniem i wzruszył ramionami, po czym nakazał kierowcy jego Hummera by skręcił i ruszył prosto na okopanych talibów. Po uciszeniu (co tłumaczy się jako: rozpiżdżeniu w drobny mak) stanowiska karabinu, dziarscy chłopcy wbili się swoim 2,5 tonowym pojazdem do okopu wroga. Nasz wojak następnie wysiadł z samochodu i zaczął strzelać.
Na zdjęciu: przybliżona ilość wystrzelonych pocisków.
Pierw z własnego karabinu, potem z pistoletu podręcznego, nieprzerwanie kładł wrogich żołnierzy do piachu. Gdy usłyszał głuche „klik – klik” jego magazynka, Chontosh nonszalancko podniósł walającego się na ziemi kałacha i zaczął dalej siać masakrę. Kolejny pusty magazynek zmusił go by poszukał KOLEJNEGO! kałasznikowa. Wszystko fajnie ale w jego stronę zmierzała grupka przeciwników, którzy chcieli się dobrać do jego pogańskiej dupy. Niezrażony tym faktem Brian podniósł granatnik i rozwalił wszystkich nacierających przeciwników. Najs. Ogółem zabił 20 ludzi, a ranił jeszcze więcej. Kurde, przypadek pana Majora dowodzi dwóch rzeczy: gry komputerowe nie kłamią – zawsze znajdzie się załadowana broń upuszczona przez przeciwnika i źli kolesie za nic nie potrafią strzelać.
Twardziel #2: Jack Churchill.
Ten koleś był szalony. Tak szalony, że dostał ksywkę Szalony Jack. Był Szkotem (co trochę wyjaśnia ten fragment o byciu szalonym), który uwielbiał surfować, grać na dudach i wbijać swój prawie półtorametrowy miecz w czaszki przeciwników. Najciekawsze jest to, że Szalony Jack działał podczas Drugiej Wojny Światowej. No wiecie, tej wojny podczas której zaczęto na masową skalę używać czołgów, karabinów maszynowych, samolotów, ogromnych dział itp. Wstąpił do komandosów bo (jak twierdzi Wiki) „odpowiadała mu ich wysoce niebezpieczna służba”. Jedną z przypisywanych mu zasług jest wzięcie do niewoli 42 niemieckich żołnierzy wraz z obsługą moździerza. Oczywiście dokonał tego tylko za pomocą miecza! Rany… gdybym zobaczył jakiegoś ogromnego Szkota wymachującego ogromnym mieczem lądującego w moim okopie i rozrzucającego na wszystkie strony kawałki moich kolegów poddałbym się zanim wypowiedzielibyście słowo „Gestapo” na głos.
Kto pierwszy ten szlachtuje Niemców!
Podczas innej z akcji Churchill prowadził do ataku oddział komandosów przez zasieki i pole minowe. Po ciężkim ostrzale komandosi zostali zredukowani do sześciu rannych osób i Churchilla. To nie trwało długo, ponieważ celny ostrzał z moździerza zmniejszył liczbę żywych do jednego: Szalonego Jacka. Gdy odnaleźli go Niemcy, Churchill spokojnie sobie siedział i grał na dudach. Po złapaniu i wysłaniu do obozu koncentracyjnego Jack stwierdził, że mu się tam nie podoba i wyszedł. Niemcy pochwycili go znowu i umieścili go w nowym obozie, z którego Jack… znowu uciekł. Przeszedł 150 mil, żywiąc się tylko puszką zardzewiałych cebulek (a może na odwrót?), zanim odnaleźli go Amerykanie. Niestety dla niego, wojna zdążyła już się skończyć i jedyne co mógł zrobić to wrócić do Szkocji mrucząc pod nosem: „Gdyby nie ci przeklęci Jankesi moglibyśmy pociągnąć tę wojnę przez następne dziesięć lat”. Mówiłem, że był szalony.
Twardziel #3: Eric Nicolson.
Znowu II WŚ. Jednakże tym razem mamy do czynienia z pilotem, który „walkę do ostatniego tchu” rozumiał bardzo dosłownie. Podczas rutynowego patrolu jego eskadra natknęła się na 3 bombowce wroga – łatwy cel. Nagle znikąd pojawił się niemiecki myśliwiec dziurawiąc samolot Erica Nicolsona celnym ostrzałem. I teraz uwaga. Nicolson oberwał otarcie w czoło i postrzał w stopę. Zalewająca mu oczy krew nie przeszkodziła w zauważeniu jednego, dosyć ważnego szczegółu: jego kokpit się palił. Jak każdy rozsądny człowiek, Eric zaczął się gramolić w stronę wyjścia (czytaj: na tył kokpitu skąd bezpiecznie można wyskoczyć). Gdy zauważył samolot, który odważył się do niego strzelać pan Nicolson się nie wahał: wrócił do palącego się kokpitu by zestrzelić drania. Chciałbym nadmienić, że szkło na wszystkich instrumentach w samolocie pod wpływem niesamowitego ciepła postanowiło zamienić się w popcorn i strzelać odłamkami w naszego dziarskiego pilota. Podsumowując: postrzelony w stopę, oślepiony przez krew i w płonącym samolocie Nicolson postanowił dać (nomen omen) popalić jego prześladowcy.
Spoko. Wyklepie się.
Wierzcie lub nie, ale udało mu się to. Rozwalił dziada, posłał go na dno kanału La Manche po czym wyskoczył z samolotu. To jeszcze nie koniec. Gościu był w takim szoku, że przypomniał sobie o otwarciu spadochronu dopiero 5,000 stóp niżej. Po wylądowaniu, ciężko poparzony pilot zauważył, że z dziur na sznurówki jego lewego buta tryska wesoło krew. Nie zapominajmy, że szkło na jego zegarku się stopiło (szybki fakt: szkło topi się w temperaturze 1500 °C).
Twardziel #4: Yogendra Singh Yadav
Dobra ten koleś był ultra twardzielem. Podczas wojny Indii z Pakistanem w 1999 roku jego oddział miał wspiąć się na Tygrysie Wzgórze by rozwalić tam trzy bunkry. Przez „wzgórze” rozumiem tutaj 30 metrową, pionową ścianę lodu, na którą Yadav wchodził jako pierwszy. W połowie drogi zaczął się ostrzał z karabinów i wyrzutni rakiet. Połowa oddziału zginęła a sam Yadav oberwał 3 razy, ale nie przestał się wspinać. Uparty gnojek. Gdy w końcu mu się udało dotrzeć na szczyt, jeden z bunkrów otworzył do niego ogień. Yadav niczym Neo z Matrixa, unikając kul biegł PROSTO na karabin, po czym wrzucił do środka granat, zabijając wszystkich siedzących wewnątrz. Yogendra rozejrzał się myśląc „co by tu porobić”, gdy ujrzał następny bunkier. Rzucił się w jego stronę, tym razem nie unikając kul lecz przyjmując je na klatę.
Wizja artysty.
Wpadł do środka i zamordował całą czteroosobową obsługę gołymi rękoma. Dopiero w tym momencie reszta oddziału Yogendry dołączyła do walki i już praktycznie bez problemów zdobyli ostatni bunkier (wszyscy w środku zajęci byli robieniem pod siebie ze strachu). Wynik całej akcji? Jakieś 15 postrzałów, złamana noga i pęknięta ręka (mordowanie 4 uzbrojonych kolesi może mieć taki efekt). Aha… wspomniałem, że miał wtedy 19 lat?
To by było na tyle. Ciekawe czy któraś z moich czytelniczek wytrzymała aż do tego punktu? Znacie może podobne historie? Pytanie czy to są jeszcze ludzie czy może coś więcej? Chcielibyście więcej podobnych zestawień? Dajcie znać!
Subiektywnie o wszystkim co mnie interesuje i co mnie dotyka. Recenzje filmów, płyt, książek. Porady nie tylko fotograficzne, choć i one się zdarzą. Trochę o życiu i masa różnorodnych felietonów.
wtorek, 24 stycznia 2012
sobota, 21 stycznia 2012
Atak kultury: recenzja powieści „Złodziejka Książek”.
Do tej książki przymierzałem się już od jakiegoś czasu. Przyznam się szczerze, że jej bestsellerowy status trochę mnie przerażał. Wiecie jak to jest… wszyscy coś polecają, człowiek narobi sobie chęci i ochoty a tutaj wychodzi coś na miarę „Szpiega” (szybka recenzja: 6/10, głupi trailer zbytnio mnie najarał na ten film). Ale w końcu się przełamałem i zabrałem do lektury. Czy mi się podobało? Cóż… przeczytajcie recenzję to się dowiecie!
Historia, którą przedstawia nam Markus Zusak w „Złodziejce Książek” to jedna z wielu dostępnych na rynku opowieści o Holocauście. Mamy więc niemiecką dziewczynkę o imieniu Liesel, mieszkającą w miasteczku niedaleko Monachium, która zaprzyjaźnia się ze zbiegłym Żydem. Dość niefortunnie się zaprzyjaźnia ponieważ praktycznie wszyscy dookoła pragną położyć swe łapska na jego skołtunionej głowie i wsadzić go w pidżamę w paski – mamy przecież Drugą Wojnę Światową. Liesel, co warto nadmienić, towarzyszymy i przyglądamy się również gdy wkracza na ścieżkę złodziejstwa stając się tytułową „złodziejką książek”. Jednakże to co z początku wygląda na jedną z wielu sztampowych historyjek opartych na pomyśle „kumpluję się z Żydami a tu wojna”, zyskuje gdy się wspomni kto pełni funkcję narratora. Otóż zaszczyt ten Markus Zusak powierzył komuś z kim każdy z nas ma już umówione spotkanie: Śmierci.
No hej. Poczytać wam bajkę?
Daleko mu jednak do naszych (i Pratchettowych) wyobrażeń o nim. Samą koncepcję złowrogiego kościotrupa z kosą komentuje jako wyjątkowo zabawną. Pomimo ogromnego zapracowania (w tym okresie Śmierć zarobiony był oczywiście po swe mroczne pachy) nasz drogi narrator znajduje czas by bacznie przyglądać się głównej bohaterce. Jego celne spostrzeżenia odnośnie Liesel jak i całej ludzkości towarzyszą nam przez całą lekturę wynosząc zwykłą opowiastkę na wyższy poziom i niekiedy zmuszając do poważniejszego zastanowienia się nad tym całym bajzlem, który nazywamy życiem. Śmierć jest też przy tym (o ironio!) jedną z najbardziej ludzkich postaci pojawiających się na kartach „Złodziejki” (przypomina wam to kogoś?). A propos bohaterów przewijających się przez powieść: nie można pozostać obojętnym wobec żadnej z postaci! Kurde dawno nie widziałem takiego pietyzmu w kreowaniu bohaterów. Los tych dobrych jest nam niezwykle bliski a tym niedobrym nietrudno życzyć by przytrafiło się im coś złego. Wszelkie radości i smutki przeżywamy razem z bohaterami a sam Markus gra na naszych uczuciach z ogromną wirtuozerią.
Wszystko to do tego jest napisane w taki jakiś… ciepły sposób. Bohaterowie potrafią odnaleźć radość i optymizm w zwykłej codzienności a gdy oni się cieszą, cieszymy się i my. Do tego wtręty i komentarze Śmierci, nawet te o wojnie, często sprawiają, że na nasze usta wkrada się nieśmiały uśmiech. Książka, mimo ciepła bijącego z kart, nie jest lekką lekturą. Ludzie spodziewający się zwykłej opowiastki o wesołych dzieciach powinni wrócić chyba do „Sierotki Marysi”. Tutaj każdy nosi ze sobą jakiś „bagaż”, nawet Liesel. Że niby jaki? Cóż… tego wam nie zdradzę (tak wiem, tani to chwyt z mojej strony). W trakcie lektury bałem się, że Zusak pogrzebie to wszystko pod zwałami śmierdzących zgnilizną patosu i podniosłego tonu (Michael Bay, pozdrawiam!), nieobcych książkom o tej tematyce. On jednak zgrabnie wybrnął z tego problemu: po prostu przedstawił całą tą zawieruchę z perspektywy zwykłych ludzi, którzy marzą tylko o tym by to wszystko się skończyło, co by mogli wrócić do swoich obowiązków. Podoba mi się też, że bohaterowie odbiegają znacząco od stereotypów, które mogliśmy sobie wyrobić czytając literaturę z tego okresu.
Przyglądanie się małej Liesel jak odkrywa potęgę słowa pisanego, jak kradnie kolejne książki i jak odkrywa wartość przyjaźni jest świetnym przeżyciem. Przy samej książce bawiłem się wyśmienicie i dlatego z czystym sumieniem mogę wam ją polecić. To by było na tyle. A nie… wspominałem już że polecam?
Tytuł: "Złodziejka Książek"
Autor: Markus Zusak
Ilość stron: 496
Historia, którą przedstawia nam Markus Zusak w „Złodziejce Książek” to jedna z wielu dostępnych na rynku opowieści o Holocauście. Mamy więc niemiecką dziewczynkę o imieniu Liesel, mieszkającą w miasteczku niedaleko Monachium, która zaprzyjaźnia się ze zbiegłym Żydem. Dość niefortunnie się zaprzyjaźnia ponieważ praktycznie wszyscy dookoła pragną położyć swe łapska na jego skołtunionej głowie i wsadzić go w pidżamę w paski – mamy przecież Drugą Wojnę Światową. Liesel, co warto nadmienić, towarzyszymy i przyglądamy się również gdy wkracza na ścieżkę złodziejstwa stając się tytułową „złodziejką książek”. Jednakże to co z początku wygląda na jedną z wielu sztampowych historyjek opartych na pomyśle „kumpluję się z Żydami a tu wojna”, zyskuje gdy się wspomni kto pełni funkcję narratora. Otóż zaszczyt ten Markus Zusak powierzył komuś z kim każdy z nas ma już umówione spotkanie: Śmierci.
No hej. Poczytać wam bajkę?
Daleko mu jednak do naszych (i Pratchettowych) wyobrażeń o nim. Samą koncepcję złowrogiego kościotrupa z kosą komentuje jako wyjątkowo zabawną. Pomimo ogromnego zapracowania (w tym okresie Śmierć zarobiony był oczywiście po swe mroczne pachy) nasz drogi narrator znajduje czas by bacznie przyglądać się głównej bohaterce. Jego celne spostrzeżenia odnośnie Liesel jak i całej ludzkości towarzyszą nam przez całą lekturę wynosząc zwykłą opowiastkę na wyższy poziom i niekiedy zmuszając do poważniejszego zastanowienia się nad tym całym bajzlem, który nazywamy życiem. Śmierć jest też przy tym (o ironio!) jedną z najbardziej ludzkich postaci pojawiających się na kartach „Złodziejki” (przypomina wam to kogoś?). A propos bohaterów przewijających się przez powieść: nie można pozostać obojętnym wobec żadnej z postaci! Kurde dawno nie widziałem takiego pietyzmu w kreowaniu bohaterów. Los tych dobrych jest nam niezwykle bliski a tym niedobrym nietrudno życzyć by przytrafiło się im coś złego. Wszelkie radości i smutki przeżywamy razem z bohaterami a sam Markus gra na naszych uczuciach z ogromną wirtuozerią.
Wszystko to do tego jest napisane w taki jakiś… ciepły sposób. Bohaterowie potrafią odnaleźć radość i optymizm w zwykłej codzienności a gdy oni się cieszą, cieszymy się i my. Do tego wtręty i komentarze Śmierci, nawet te o wojnie, często sprawiają, że na nasze usta wkrada się nieśmiały uśmiech. Książka, mimo ciepła bijącego z kart, nie jest lekką lekturą. Ludzie spodziewający się zwykłej opowiastki o wesołych dzieciach powinni wrócić chyba do „Sierotki Marysi”. Tutaj każdy nosi ze sobą jakiś „bagaż”, nawet Liesel. Że niby jaki? Cóż… tego wam nie zdradzę (tak wiem, tani to chwyt z mojej strony). W trakcie lektury bałem się, że Zusak pogrzebie to wszystko pod zwałami śmierdzących zgnilizną patosu i podniosłego tonu (Michael Bay, pozdrawiam!), nieobcych książkom o tej tematyce. On jednak zgrabnie wybrnął z tego problemu: po prostu przedstawił całą tą zawieruchę z perspektywy zwykłych ludzi, którzy marzą tylko o tym by to wszystko się skończyło, co by mogli wrócić do swoich obowiązków. Podoba mi się też, że bohaterowie odbiegają znacząco od stereotypów, które mogliśmy sobie wyrobić czytając literaturę z tego okresu.
Przyglądanie się małej Liesel jak odkrywa potęgę słowa pisanego, jak kradnie kolejne książki i jak odkrywa wartość przyjaźni jest świetnym przeżyciem. Przy samej książce bawiłem się wyśmienicie i dlatego z czystym sumieniem mogę wam ją polecić. To by było na tyle. A nie… wspominałem już że polecam?
Tytuł: "Złodziejka Książek"
Autor: Markus Zusak
Ilość stron: 496
Etykiety:
Atak kultury,
druga wojna światowa,
książka,
pratchett,
recenzja,
śmierć
poniedziałek, 9 stycznia 2012
Atak kultury: najciekawsze premiery kinowe 2012
W ciągu moich burzliwych 23 lat życia odkryłem, że by żyło się łatwiej trzeba mieć na co czekać. Nie ważne na co, bo nie o to w tym chodzi. Ważny jest sam akt czekania i niecierpliwość z nim związana. Możesz być beznadziejnie romantyczną dziewuchą oczekującą na swojego adonisa przez dobrych kilka miesięcy, która nie robi nic tylko gapi się w okno (wyobrażacie sobie jakie skurcze mięśni by miała jakby wstała?), lub napalonym nerdem czekającym na kolejny festiwal skryptów i nielogiczności zwany w pewnych kręgach Call of Duty - cel jest naprawdę nieistotny. Dlatego też mając na uwadze lekkość waszych żywotów chciałbym wam zaproponować byście dołączyli do mnie w moim oczekiwaniu na cztery subiektywnie najlepsze filmy tego roku. Skąd wiem, że będą najlepsze? Czytajcie dalej to się dowiecie.
20 LIPCA
Polską premierę będzie miał „Prometeusz”. Mistrz science fiction, Ridley Scott, wraca do gatunku, który praktycznie sam wynalazł (jak morderca wracający na miejsce zbrodni). To jedno zdanie powinno wystarczyć za rekomendację, lecz tym którzy nie mieli styczności z dziełami tego pana (są tacy? Przyznać się, bo będę pluł kwasem) śpieszę z informacją, że mają tu do czynienia z reżyserem, który nakręcił „Łowcę Androidów” i „Obcego: Ósmego Pasażera Nostromo” – filmy, które wytyczyły standard gatunku i do których twórcy nadal się odwołują. Nie mogę się doczekać „Prometeusza”, ponieważ dawno nie było fajnego 100% filmu science fiction. Takiego z kosmosem i wielkimi statkami i potworami i w ogóle. A ten film będzie jeszcze wprowadzał wątki łączące go z sagą o Obcych (spójrzcie na scenografię stylizowaną na filmy o tym sympatycznym dwu ustnym potworku). Do tego podoba mi się wizja przyszłości przedstawiona przez Scotta: dominuje brud, szarość i ciasnota. Mam nadzieję, że film będzie trzymał w napięciu bez odwoływania się do tandetnych straszaków. Kurna nie wiem jak wy ale ja miałem ciarki ciarki ciarki jak oglądałem ten trailer. Będzie super bo będzie strasznie!
27 LIPCA
Kolejnym mocnym zawodnikiem jest ostatnia część trylogii o Batmanie: „Mroczny Rycerz Powstaje”. Jego reżyser, Christopher Nolan, nie splamił swojego CV żadnym kiepskim filmem więc co do jakości ostatniego filmu o Batmanie nie można mieć obaw. W końcu to jest koleś, który dał nam Incepcję, Mrocznego Rycerza (to ten z przegenialnym Jokerem) czy Memento. Muszę przyznać, że darzę Christophera Nolana ogromnym szacunkiem za to, że jego filmy idą niejako pod prąd i nie powielają Hollywoodzkich standardów: żadnego durnego 3D i żadnych bezsensownych efektów specjalnych. Jego filmy są zazwyczaj oparte na świetnym pomyśle i zawsze dopracowane w najmniejszych szczegółach. W tej części nasz ukochany zachrypnięty gacek będzie walczył z terrorystą o imieniu Bane. Ciekaw jestem czy ten nowy przeciwnik okaże się tak samo charakterystyczny i charyzmatyczny jak Joker z „Mrocznego Rycerza”. Nawet jeśli nie to i tak możemy liczyć na trochę głębsze widowisko niż w przypadku ekranizacji Marvelowskich komiksów. Jeśli jest coś co wyróżniało trylogię o nietoperzu w reżyserii Nolana to właśnie w miarę głęboki rys psychologiczny jego postaci. To będzie uczta!
12 PAŹDZIERNIKA
Pixar robi kolejną animację – to zdanie w zupełności wystarcza za zapowiedź. Z drugiej strony niebyłym sobą gdybym nie powiedział czegoś więcej. Myślę, że decyzja by „Meridę Waleczną” osadzić w szkockiej mitologii jest strzałem w dziesiątkę – jakoś mało produkcji zahacza o tę tematykę a jest ona strasznie ciekawa; wiecie magia i kilty zawsze ze sobą świetnie współgrały (jeśli ktoś chce wiedzieć co pokazuje ten wąsaty koleś w 1:41 minucie trailera to polecam przypomnieć sobie Braveheart). Celowo też zalinkowałem angielską wersję zwiastuna bo ten szkocki akcent jest przecudowny! Jednakże dla uczulonych na angliznę podaję tutaj link do wersji polskiej. Co tu dużo mówić: czeka nas akcja, przygoda, piękne scenografie, masa rudych włosów i szlif którego Pixarowi zazdroszczą inne studia filmowe.
28 GRUDNIA
Rzutem na taśmę trafi do nas pierwsza część „Hobbita”. Na ten film najarałem się chyba najbardziej z wyżej wymienionych. Pomimo dziwnych decyzji ($$$) o podzieleniu filmu na dwie części i nakręceniu go w 3D i tak nie mogę się doczekać powrotu do Śródziemia. Kurde. widziałem ten trailer z tuzin razy ale nadal szczęka mi opada gdy krasnoludy zaczynają śpiewać. Szkoda, że trzeba tyle czekać na niego, ale przynajmniej mam czas, żeby nauczyć się na pamięć którykrasnolud jak ma na imię.
To by było na tyle na dzisiaj. A wy na co czekacie? Jakieś filmy wydają się wam wielce obiecujące?
PS. Po cichu czekam też na ostatnią część „Zmierzchu”. W końcu ten koszmar dobiega końca.
Etykiety:
dark knight rises,
hobbit,
merida waleczna,
prometheus,
trailery,
zmierzch
Subskrybuj:
Posty (Atom)