niedziela, 21 grudnia 2014

Zagubieni Kosmonauci.

Ostatnimi czasy dokonały się niesamowite postępy w podróżach kosmicznych. Europejska Agencja Kosmiczna wylądowała sondą na komecie (koniecznie zobaczcie serię ultra-słodkich animacji o lądowaniu), NASA wysłała swojego Oriona na wysoką orbitę, powstała firma Planetary Resources, która będzie zajmowała się kosmicznym górnictwem a do tego wszystkiego Elon Musk planuje posłać ludzi na Marsa i w ogóle jest super gościem. Oczywiście towarzyszą temu, jak każdemu ważnemu przedsięwzięciu, różne porażki. Np gdy Antares postanowił urządzić spontaniczny pokaz fajerwerków albo gdy SpaceshipTwo postanowił się usamodzielnić za szybko. Te i inne porażki tak naprawdę sprawiły, że zastanowiłem się nad jednym: jak to możliwe, że w ciągu 10 lat od założenia NASA była w stanie posłać człowieka na księżyc a po Apollo 17 potrzebowała 42 lat by wysłać ludzki obiekt na wysoką orbitę? Odpowiedź jest zaskakująco prosta (jeśli wierzyć doniesieniom dwóch Włoskich braci): bo się nikt nie cackał z astronautami. Poniżej chciałbym przedstawić teorię spiskową pt. Zagubieni Kosmonauci. Jeśli myślicie, że Sandra w Grawitacji miała ciężko to poczytajcie dalej!

Dwójka włoskich braci (nazwijmy ich Mario i Luigi) korzystając ze swojej stacji nasłuchowej na początku lat 60tych namierzyła kilka ciekawych i zarazem przerażających sygnałów pochodzących z kosmosu. Pamiętajcie, że to były czasy zimnej wojny i ważniejsze od środków było osiągnięcie celu. Na początku Związek Radziecki osiągnął przewagę - ich Gagarin był pierwszym człowiekiem na orbicie. Przynajmniej pierwszym który wrócił żywy, jeśli wierzyć braciom Mario i Luigi.

Jednym z pierwszych sygnałów, które odebrali było słabnące wołanie SOS pochodzące z orbity. Zupełnie jak sygnał kogoś oddalającego się od Ziemi. W tym samym roku natrafili również na sygnał schodzącego z kursu statku kosmicznego z ludźmi na pokładzie. Jaki był jego los? Nie wiadomo. Następny rok - 1961 przyniósł jeszcze więcej prawdopodobnych wypadków. Wyobrażacie sobie jakie to musi być przerażające przeżycie słuchać ostatnich oddechów duszącej się w kosmosie osoby? Kompletnie zdanej tylko i wyłącznie na siebie, samotnej wobec bezwzględnej pustki i chłodu kosmosu? Według braci Mario taka sytuacja miała miejsce w Lutym 1961. W tym samym roku ponoć kolejne dwa statki kosmiczne zeszły z kursu prosto w pustkę. Gdy wchodzi się z powrotem w atmosferę Ziemi trzeba to zrobić pod odpowiednim kątem. Inaczej, jak w 1962, statek może się odbić od niej na skutek tarcia i poszybować w kosmos by zostać okrytym całunem mroku i chłodu. Ale nie tylko chłód jest zagrożeniem podczas podróży w przestrzeń. Przekonała się o tym pewna astronautka w 1963 roku. Jej ostatnimi słowami były "jest strasznie gorąco", gdy jej nawalający statek płonął podczas wejścia w atmosferę.

Czy na orbicie znajdują się wyschnięte zwłoki nieszczęśników, którzy zginęli w służbie Mateczce Rosiji? Oczywiście to tylko teoria spiskowa i nikt nas nie zmusza by w nią wierzyć. Przecież Związek Radziecki nigdy w życiu nic by nie zatuszował prawda? W całej swojej historii nie mieli kompletnie nic do ukrycia! Ale odłóżmy szyderę na chwilę na bok. Dlaczego postanowiłem to poruszyć? Otóż z jednej prostej przyczyny: im częściej będziemy spoglądali w przestrzeń i im częściej będziemy tam latali, tym częściej będą tam ginęli ludzie. To statystycznie pewne. Nie ma bardziej nieprzyjaznego człowiekowi środowiska więc musimy się na to przygotować psychicznie - my jako obserwatorzy. Bo astronauci są tego kompletnie świadomi, co czyni z nich jeszcze większych twardzieli. Wiedzieć co się może spotkać w wyniku porażki a mimo to nadal się tam pchać? To wymaga olbrzymich jaj!

niedziela, 14 grudnia 2014

Atak Kultury: Recenzja filmu "John Wick".

Ahhh... lata 80te i 90te. Czasy Smerfnych Hitów, beznadziejnych fryzur i kultowych filmowych twardzieli. Montana, Rambo, McCleane, T-800, Riggs, Robocop, te wszystkie nazwy i nazwiska znane są każdemu miłośnikowi dobrych filmów akcji. To były piękne czasy choćby ze względu, że nikt się nie przejmował jakimiś cholernymi ograniczeniami wiekowymi. Strzelamy ze strzelby? Sruuu nie masz kończyny! Nie to co w dzisiejszych czasach gdy w trosce o dobrą oglądalność daje się filmom akcji kategorię PG-13, gdzie strzelaniny wyglądają jak w najgorszych spaghetti westernach. Pytacie dlaczego o tym piszę? Bo całkiem niedawno wszedł do kin film "John Wick", który za punkt honoru wziął sobie zrobić odniesienia do właśnie takich filmów. Jak mu to wyszło? Zapraszam do recenzji to się przekonacie!

"Say hello to my little yippie-ki-yay punk!"
 




















Film skupia się na postaci Johna, który, gdy go poznajemy, przechodzi przez bardzo ciężki okres. Jak to często bywa, w przypadku kogoś kto siedzi w dołku, przychodzi życie i podaje mu łopatę każąc kopać głębiej. W tym wypadku zamieńmy łopatę na bejsbol, życie na rosyjskich kiziorów a uzyskacie przybliżony obraz sytuacji. Jednakże rosyjskie łamignaty popełnili jeden błąd - zabili pieska Johna. Ten, nie mając już nic do stracenia postanawia dotrzeć do głównego sprawcy i umieścić odrobinkę ołowiu pomiędzy jego oczami. Rusza więc na miasto szukając zemsty na oprawcach.

To co mi się podobało to wykreowany świat. Mamy tutaj rosyjską mafię, płatnych zabójców i ich kodeksy (ogromny plus ode mnie za postać Charliego). Niby wszystko już było ale w kinach od tak dawna nie gościł dobry film oparty o te schematy, że wydają się świeże. John jest specem od walki wręcz (preferując Judo - Paweł Nastula byłby dumny) oraz niesamowicie skutecznym strzelcem. Sceny strzelanin i walk są zrealizowane tak jak lubię - jest krwiście, jest z pomysłem i jest kinetycznie (czuć wagę i siłę strzałów i ciosów). Keanu Reeves jako John doskonale się odnajduje w swojej roli, jest chłodny i zdeterminowany, dokładnie taki jaki powinien być płatny zabójca z jasno określonym celem i niczym do stracenia.

Wszystko byłoby dobrze gdyby nie jedna rzecz, która dość mocno wpłynęła na mój odbiór tego filmu. Mianowicie twórcy "Johna Wicka" zbyt mocno starają się odnieść do filmów lat 80tych i 90tych. Zwykłe mrugnięcie okiem by wystarczyło ale nie dla nich widocznie. Twórcy jednocześnie mrugają okiem, robiąc pajacyki, wołając przez megafon i puszczając flarę - "widziałeś to? Na pewno? Słuchaj bo my tutaj robimy odniesienie! Ale na serio wyłapałeś to?" zdają się mówić. Trochę to jak dla mnie zbyt nachalne i wymuszone. One linery oczywiście są ale też wydają się mi jakieś takie suche.

Ogólnie jest to film dobry. Nie powala fabularnie ale za to czadersko się strzelają. Myślę, że jako odskocznia od filmów, które biorą się zdecydowanie zbyt na poważnie "John Wick" jest dobrym wyjściem. Komu by się spodobał? Wyposzczonym fanom filmów akcji. Wiedziałem czego się spodziewać i dokładnie to dostałem. Nic więcej, nic mniej.

Moja ocena: 6,5

niedziela, 7 grudnia 2014

Powrót do życia i od razu challenge.

Witajcie po krótkiej przerwie! Po szybkim skoku w bok w postaci innego bloga zdecydowałem się wrócić do korzeni - do Subiektywniaka. Niczym Darth Vader przekraczający rzekę Delaware w 1776 roku tak i ja pojawiam się ponownie by wziąć niczego nie spodziewających się czytelników z zaskoczenia (jak wiadomo Vader przekroczył rzekę by zaatakować podłych Brytyjskich najeźdźców).
Jak mój powrót ma się do treści i przedmiotu tego bloga pytacie? Będzie tak jak ostatnio: dużo o tym co (trochę mniej o tym kto) mnie dotyka. Postanowiłem, że nie będę się ograniczał jedynie do świata kina (jak było w przypadku mojego haniebnego skoku w bok) i wrócę do trochę szerszej perspektywy. Będzie również o muzyce i książkach, pojawią się komentarze odnośnie bieżących wydarzeń, dorzucę też trochę o najnowszych odkryciach naukowych. Chcę stworzyć coś w stylu kultury w pigułce. Chcę byście wzięli czerwoną pigułkę (do łykania niebieskiej jeszcze trochę czasu) i się obudzili by doświadczać rzeczywistość w pełni.

Niektórzy z was pewnie się zastanawiają co sprawiło,  że wróciłem do blogowania? Otóż myślę, że po trosze ambicja by stworzyć miejsce wymiany myśli, wolne od jakichkolwiek restrykcji i obostrzeń. Swoją rolę odegrała też chęć dzielenia się z odrobinę szerszym gronem swoimi przemyśleniami i przeżyciami. Jest też wyzwanie, które zostało mi rzucone przez dwie urocze dziewczyny. W ramach auto motywacji i wzajemnego zachęcania do pisania postanowiliśmy urządzić sobie małego challenge'a: przez 40 tygodni będziemy wrzucać minimum jedną notkę na około 300 słów. Osoba, której się nie uda będzie musiała wpłacić na wspólny fundusz określoną kwotę. Wygrywa ten blog, który pod koniec 40 tygodni będzie miał jak najmniej opuszczonych tygodni.

Blogi dziewczyn to:
Patrycja - Dla mnie a nie dla was, oraz
Angelika - Forget me not.

To by było na tyle. Pozostaje mi życzyć czytelnikom miłego czytania, dziewczynom powodzenia a sam udam się poćwiczyć techniki nurkowania w stosie pieniędzy.