poniedziałek, 31 stycznia 2011

Koleś spotyka kolesiówę. Koleś się zakochuje. Kolesiówa nie.

Jakiś czas temu miałem okazję obejrzeć debiutancki film Marca Webba pt. "500 dni miłości" i muszę wam wyznać, że jestem nim absolutnie oczarowany. Wszystkich, którzy zadrżeli teraz o moje zdrowie psychiczne chciałbym uspokoić: nadal nie przepadam za komediami romantycznymi. Rodzi się zatem pytanie dlaczego tak mi się spodobał ten film?

Przede wszystkim dlatego, że wyłamuje się ze sztywnych ram w które reszta filmów romantycznych ochoczo się wciska. Nie mamy tutaj klasycznego schematu gdzie oni, zazwyczaj różniący się jak Jasna i Ciemna Strona Mocy, poznają się i jest jedwabiście przez jakiś czas (najczęściej ukazuje nam to świetny w zamyśle montaż scen wypełnionych radością z przygrywającą w tle wesołą melodyjką, nierzadko osiągający zabójczy poziom słodkości).





Przykład zabójczej słodkości. (Sam nie wierzę, że wrzuciłem to tutaj)













Następnym krokiem - myślą sobie przebiegli scenarzyści, zacierając jednocześnie ręce - będzie popsucie ich związku po to by na końcu się zeszli znowu. Tak nawiasem mówiąc: też zauważyliście, że gdyby podczas kłótni w dowolnym romansidle filmowi bohaterowie zatrzymali się na jakieś 2 minuty i pogadali zamiast wychodzić z trzaskiem drzwi to nie byłoby tych bezsensownych scen gdy przygnębiony bohater włóczy się w deszczu? No nic.. odbiegłem trochę od tematu.

"500 dni miłości" tak naprawdę nie jest komedią miłosną tylko komedią o miłości. Różnica polega na tym, że oszczędza nam się cukierkowatości. Nasi bohaterowie nie są słodko-pierdzącą parą dla której wszystko inne jest tłem. Tutaj miłość jest taka.. prawdziwa, chociaż nie można jej odmówić romantyczności. Głównym bohaterem jest Tom Hansen (Joseph Gordon-Levitt) pracujący w firmie produkującej kartki z życzeniami przeciętniak. Wierzy on, że szczęścia zazna tylko gdy spotka TĄ jedyną (co, jak nam tłumaczy narrator, wynika z wystawienia na wpływ smutnego brytyjskiego popu i błędnej interpretacji "Absolwenta"). Główną bohaterką natomiast jest Summer Finn (Zooey Deschanel), której jedyną miłością w życiu są jej czarne włosy i to jak łatwo może je ściąć. Nic więcej nie powiem ponieważ cała historia jest niezmiernie wciągająca i nie chciałbym psuć wam radości z poznawania jej.

Główna para aktorów naprawdę daje radę. Dużym zaskoczeniem był dla mnie Joseph Gordon-Levitt, którego niektórzy z was powinni pamiętać go jako tego młodego kolesia z "3ciej planety od słońca", reszta powinna go znać jako tego kolesia co w "Incepcji" po ścianach zapierniczał. Joseph nie tylko doskonale sobie poradził z rolą, ale też dodał od siebie sporo swego rodzaju niezdarnego uroku. Z drugiej strony barykady mamy naszą Zooey Deschanel, której kibicuję od momentu, gdy ujrzałem ją w "Autostopem przez galaktykę". Oglądając "500 dni..." miałem wrażenie, że rola Summer Finn została napisana specjalnie z myślą o Zooey, która z powierzonego zadania również wywiązała się wzorowo. Jeśliby chcieć ją podsumować jednym słowem to chyba bym się skusił na "urocza".



Zresztą zobaczcie sobie sami.


















Ale jak to zwykle bywa cały show skradła pewna drugoplanowa aktorka. Mowa tu o Chloe Moretz wcielającej się w siostrę Toma. Każda scena z jej udziałem służy jako rozładowanie napięcia i zawsze dostarcza sporej dawki humoru. Dla fanów "Kick-ass" zawodem może być fakt, że tym razem Chloe nie ucina żadnych kończyn.

Powiem wam szczerze, że dawno nie widziałem tak inteligentnego filmu o miłości. "500 dni miłości" czerpie swój urok przede wszystkim ze świeżego podejścia do tematu. Serio... przed tym filmem myślałem, że nic nowego w dziedzinie filmów romantycznych już nie zobaczę. Na szczęście zostałem mile zaskoczony. Wysilając swoją zardzewiałą pamięć udało mi się wyłowić z otchłani mojego umysłu jeszcze jeden film, który niejako wchodzi z widzem w dialog. Mowa tu o "New York. I love you." I stąd moja rada na zbliżające się walentynki: zamiast iść na jakąś szajsowatą Polską komedię romantyczną zaproście swoją drugą połówkę przed telewizor i obejrzyjcie "500 dni miłości" na DVD bo nie dość, że oferuje inne spojrzenie na zagadnienie miłości to nie obraża waszej inteligencji.

Moja ocena: 8,5.

5 komentarzy:

  1. Awww i co? Tak ciężko było ;P? Faktycznie.. obejrzałabym jeszcze raz dla Zooey. I to w tym filmie mi się podoba. Mimo że sama ona jest urocza, to jej postać nie jest przesłodzona, a w niektórych momentach nawet gorzka. Ale nieważne w jakim filmie gra, jej głos ma taki kojący efekt :) Mi się jeszcze "Yes Man" podobał z nią.

    2. Śmiem twierdzić, że czarna saga przypadła Ci do gustu xD Podoba mi się reklama proszku do prania - najlepsza scena tego filmu ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. http://www.youtube.com/watch?v=zdzOkuIqnR8&feature=related

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie ma to jak opowiedzieć o standardowych wartościach w niestandardowy sposób. Zaostrzyłeś mi apetyt na ten film.

    OdpowiedzUsuń
  4. chyba puszcze go na moim kinie :D
    szr

    OdpowiedzUsuń
  5. Ejj, może obejrzę, ale najpierw muszę przestać żygać po 1wszym zdjęciu xPPP Choć pewnie i tak mi się nie spodoba xD A nie, wait, jest Chloe Moretz, może jednak x]]]
    -Kah

    OdpowiedzUsuń