Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że bardziej subiektywnej recenzji na tym blogu nie uświadczycie. Samego Tin Tina, jako jedną z moich ulubionych bajek z okresu dzieciństwa, darzę ogromnym sentymentem. Dlatego też na seans kinowy szedłem pełen jednocześnie nadziei i strachu. Po tym jak Steven Spielberg i George Lucas zgwałcili czwartego Indianę Jonesa (nie zrozumcie mnie źle… to był dobry film, ale kiepski Indiana Jones) obawy były uzasadnione. Razem ze mną wybrała się moja towarzyszka, której stosunek do Tin Tina był… żaden. Nigdy nie oglądała wersji animowanej, ani nie czytała komiksu, więc podczas seansu zachowała obiektywizm. Z pomocą jej komentarzy powstała ta recenzja. Zapraszam!
Piotr, a chcesz być rudy? Nie, ale mogę taką grzywkę sobie załatwić.
Nie będę się rozwodził o samym komiksie, gdyż to nie miejsce ani czas na to (poza tym są w necie ludzie bardziej wykwalifikowani w tej dziedzinie). Skupmy się na filmie. Przedstawia on przygody młodego reportera, który ma niesamowite szczęście (lub nieszczęście, to zależy od punktu widzenia) do pakowania się w rozmaite draki. Tym razem, po zakupieniu modelu przepięknego trójmasztowca na lokalnym bazarze, okazuje się, że Tin Tin wmieszał się w grubą sprawę. Otóż wszedł w paradę szajce bezwzględnych poszukiwaczy skarbów, którzy nie zawahają się przed niczym by osiągnąć swój cel. Na szczęście Tin Tin nie będzie sam, gdyż do pomocy ma dwóch detektywów ze Scotland Yardu o imionach Tajniak i Jawniak (obaj w 100% niekompetentni), swojego psa Milusia i wiecznie pijanego kapitana Baryłkę. Wszyscy razem, próbując rozwikłać zagadkę Jednorożca, wezmą udział w największej przygodzie swojego życia.
Cóż… fabuła niezbyt jest skomplikowana, a zwroty akcji całkiem przewidywalne, ale ona tutaj jest tak naprawdę tylko motorem napędowym. Jest niejako spoiwem łączącym kolejne sceny akcji, a te muszę przyznać są fenomenalne. Film jest po brzegi wypchany genialnie wyreżyserowaną akcją i ogląda się go z wypiekami na twarzy. Sam siedziałem wgnieciony w fotel, wydając okrzyki w stylu „o żeż w mordę!” (a sami wiecie, że rzadko zdarza mi się żywiołowo reagować w kinie). Moja towarzyszka natomiast już po pierwszych scenach zapomniała, że okulary 3D powinny ją przyprawiać o ból głowy i siedziała na krawędzi krzesła również wchłonięta przez akcję. Dość powiedzieć, że jedna (JEDNA!) scena, wyjaśniająca co się stało z Jednorożcem, sprawiła, że dwie ostatnie części Piratów z Karaibów ze wstydem zerkają na siebie, obiecując poprawę. Całości dopełniają ciekawe i śmieszne dialogi, które urzekają swoją lekkością i nienachalnością.
Film zrobiony jest metodą animacji komputerowej, lecz mówić o nim, że to bajka to jak mówić, że F-16 to całkiem miły samochód. To dwie różne rzeczy. Tła urzekają kolorami, miejsca do których Tin Tin i spółka są rzucani przez meandry fabuły są odpowiednio egzotyczne a do tego to wszystko jest tak realistyczne, że bardziej się już chyba nie da. Na pierwszy plan w tym festiwalu oczomiodu wysuwa się montaż scen. Tak pięknych przejść między poszczególnymi scenami dawno (jeśli w ogóle) nie było mi dane oglądać. Jednakże mistrzostwo w prowadzeniu kamery widać dopiero podczas scen akcji. Gdy zobaczyłem jedną z pierwszych od razu wiedziałem dlaczego film ten jest animacją: inaczej film straciłby sporo na dynamizmie. Napisałbym też coś o tym jak zostało wykorzystane 3D, ale szczerze mówiąc ten film tak wciąga, że poza jedną sceną nie zwróciłem na to uwagi. Co do muzyki wystarczy powiedzieć dwa słowa: John Williams. I tyle.
To nawet brzmi jak Indiana Jones.
Wielu rodziców popełnia pewien podstawowy błąd: widzą film zrobiony techniką komputerową a na dodatek jeden z bohaterów nazywa się „Miluś”, myślą więc sobie, że to fantastyczny film dla ich małych pociech. Otóż nie! Tutaj strzelają się, biją dosyć mocno a nawet giną. To jest moi drodzy film przygodowy i to jeden z najlepszych jakie widziałem w życiu. Akcja nie zwalnia ani na chwilę, głowni bohaterowie nie ustają w staraniach by co chwilę zadziwić widza a to wszystko w przepięknej oprawie. Co z tego, że fabuła odrobinkę nie nadąża za resztą? Ten film to przebłysk geniuszu i pozostaje mi dziękować Stevenowi Spielbergowi i Peterowi Jacksonowi, że postanowili zrobić z przygód Tin Tina trylogię. Tak trzymać chłopaki! A pana, panie Spielberg rozgrzeszam. Indiana Jones 4 to była hańba na pana honorze, na szczęście zmazana najnowszym filmem.
MOJA OCENA: 9,5
Ale żeby nie było, ja znam Tintina :P To nie jest KOMPLETNIE obca mi postać :P
OdpowiedzUsuńWidzę, że ostatnio fani komiksu mogą z radością udać się do kina. Po pokracznym Spideramnie i wołającej o pomstę do nieba Zielonej Latarni, dostaliśmy takie perełki ja najnowsza trylogia Batmana, czy nieco gorsza, ale przyjemna w odbiorze ekranizacja Kapitana Ameryki. Mimo, podlinkowania mojego bloga, zapewne jeszcze długo nie pojawi się tam nic na temat kinowego Tin Tina (jeszcze go nie widziałem), ale sam fakt, że zostałem wymieniony na tak zacnym blogu mobilizuje mnie do działania.
OdpowiedzUsuń