Wszyscy wiemy kim jest, zdecydowana większość go podziwia, część rozumie i niewielu tak naprawdę zna. Jawi się nam jako najlepszy fizyk w historii, posiadający najpotężniejszy (jeśli można użyć tego słowa) umysł na Ziemi, który niestety został zamknięty w ciele dotkniętym ciężką chorobą. Jest posiadaczem najbardziej charakterystycznego głosu (zaraz po Morganie Freemanie oczywiście) oraz od dawna jest celem niezliczonych parodii i odniesień. Mowa oczywiście o Stephenie Hawkingu, którego biografia jakiś czas temu zawitała na ekrany naszych kin. Dzięki "Teorii Wszystkiego" mamy okazję zajrzeć do prywatnej części życia wybitnego fizyka i przypatrzeć się jego związkowi z Jane Wilde.
Zawiązanie fabuły ma miejsce podczas studiów doktoranckich Stephena (Eddie Redmayne) na uniwersytecie w Cambridge, gdzie poznaje Jane. Jesteśmy świadkami rodzącego się między nimi uczucia i powolnego rozwoju strasznej choroby, która jak wiemy, ostatecznie przykuje Stephena na stałe do wózka. Śledzimy ich losy i wspólną walkę z pogłębiającym się kalectwem jednocześnie będąc świadkami przełomów w fizyce dokonanych przez Stephena. Więcej nie będę raczej mówił bo za bardzo nie ma o czym - historia jest ładna i jednocześnie smutna i przejmująca. Zdarzyło mi się nawet uronić ze dwie łezki - tak bardzo mnie to dotknęło (może dlatego notka ma ociupinkę poważniejszy charakter?). Jest też prosta, co absolutnie nie jest jej wadą - zwykła historia o niezwykłym człowieku.
Dwie rzeczy wybijają się na pierwszy plan: fenomenalna gra Eddiego Redmayne'a oraz przepiękny soundtrack. Zacznijmy od tego pierwszego. Powaliła mnie kreacja samego Stephena, dało się odczuć, że Eddie nie grał tylko BYŁ znanym fizykiem. Niesamowite wrażenie! Każdego, kogo nie wzruszy ta kreacja, muszę zmartwić - macie serca z kamienia! Zimnego! Takiego z dna Bajkału! Przechodząc do ścieżki dźwiękowej chcę powiedzieć, że dawno nie słyszałem tak pięknych i delikatnych kompozycji w filmach. Wespół z przejmującą historią i rewelacyjną grą tworzą trio, które wyciśnie z was odrobinkę łez. Na szczęście film nie jest płaczliwy, reżyserowi udało się bowiem uchwycić urok i poczucie humoru Stephena. Od siebie chciałbym dodać jedynie, że zwiodłem się zbyt małą ilością fizyki. Miałem wrażenie, że sceny rozkminy zostały wrzucone na doczepkę, żeby pokazać że to znany fizyk a nie po prostu ktoś z postępującym kalectwem.
Czas na podsumowanie. Film naprawdę mi się podobał. Dawno żaden film nie szarpnął za moją czułą strunę (to się jeszcze jakaś ostała?!) i jestem mu wdzięczny. Jest to film miejscami smutny, miejscami radosny a w całości - godny polecenia, co też właśnie czynię.
Moja ocena: 8
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz