Nadchodzi powoli koniec roku a wraz z nim pora podsumowań. Z tego też względu chciałem wam przedstawić moją wściekle subiektywną (tytuł zobowiązuje nie?) listę najważniejszych wydarzeń... popkultury. Bądźmy szczerzy: gdybym miał pisać też o polityce to każda kategoria by miała coś wspólnego ze Smoleńskiem. Dlatego też postanowiłem wymyślić jedną jedyną kategorię pod którą zmieściłoby się wszystko co dotyczy tego wypadku (podkreślam jeszcze raz: wypadku!).
NAJWIĘKSZY MOMENT WTF w 2010?!
Smoleńsk.
Mając to za sobą chciałbym przejść do rzeczy bardziej mnie interesujących. Zaczniemy od gier komputerowych, które wespół z komiksami toczą coraz bardziej zażartą walkę o to by zostały uznane za coś więcej niż typową rozrywkę dla pryszczatych nastolatków. Dlatego w tej kategorii chciałbym nagrodzić grę która dla całej branży robi to co "Sandman" robi dla branży komiksów:
NAJLEPSZA GRA 2010
Alan Wake. Za dojrzałą fabułę, za fantastycznie napisany scenariusz, wciągającą rozgrywkę (podpartą genialnym pomysłem z latarką), nawiązania do geniuszów gatunku i za trzymającą w napięciu i wywołującą dreszcze atmosferę. W skrócie ten thriller psychologiczny opowiada o pisarzu zmagającym się z niemocą twórczą. Gdy wyjeżdża na urlop jego żona zostaje porwana a on sam budzi się tydzień później z kompletnym zanikiem pamięci i gotowym rękopisem jego nowej książki. Jak wielkie jest jego (i nasze!) zdziwienie gdy to co znajduje się na kartach jego nowego dzieła zaczyna się spełniać. Trzeba tu zaznaczyć, że nie napisał wcale romansu.. tylko horror. Najważniejszym plusem jest, że w przeciwieństwie do innych horrorów ten nie straszy nas standardowym "patrzy za plecy - nic.. patrzy przed siebie - buuu!"
Tak "Lustra", o tobie mówię.
, tylko działa przez niedopowiedzenia. Ale wiecie co jest smutne?
NAJBARDZIEJ NIEDOCENIONA GRA 2010
Alan Wake. No właśnie. Co tu dużo gadać.. Alan przegrał z własnymi wydawcami, którzy po pięciu latach produkcji postanowili wydać ją w tym samym okresie co inny wielki hit tego roku "Red Dead Redemption". Szkoda.
Teraz już bez żadnych wstępów zapraszam do dalszej lektury:
NAJWAŻNIEJSZE SŁOWO 2010
Wuwuzela. Muszę przyznać, że wuwuzela wygrała w tej kategorii o rzut beretem z dwoma innymi okropnie popularnymi słówkami: eyjafjallajokull (lodowiec w Islandii znany też jako: "nie no kurdę nie wymówię tego") i forfiter, który chyba zrobił największą karierę z tych które wymieniłem: dość powiedzieć, że pojawił się w Dzień Dobry TVN, w Planecie FM, Teleekspresie, Rzeczpospolitej czy nawet na Discovery, gdzie lektor zrobił sobie z nim kawał (LINK). Dlaczego więc wygrała wuwuzela? Przez Władcę Pierścieni i mój sentyment do niego.
NAJLEPSZA KSIĄŻKA 2010
Cóż tutaj raczej bez niespodzianek wygrywa David Benioff z jego "Miastem Złodziei". Wspaniale napisana, ze wciągającą fabułą, świetnymi dialogami i genialnie rozpisanymi postaciami. Na uwagę szczególnie zasługuje tutaj niejaki Kola, będący mieszanką Hana Solo, Indiany Jonesa z rosyjskim zawadiaką - po prostu najlepiej napisana postać z jaką miałem do czynienia od lat! A fabuła? Cóż.. mamy oblężony podczas drugiej wojny światowej Leningrad i naszych bohaterów: Lwa i Kolę, którzy przez armię radziecką wysłani zostali z tajną misją.. znalezienia 12 jajek na tort. Nie dajcie się jednak zwieść prostocie tego opisu! To świetna książka napisana bez zbędnej pompy i patosu. Gorąco polecam!
NAJLEPSZA REKLAMA 2010
Google. Po obejrzeniu tego filmiku postanowiłem stworzyć tą kategorię. Wiem, że pełno jest reklam śmiesznych i generalnie rozrywkowych. Ale ta jest taka.. no nie wiem.. urocza? Na pewno jest oparta na fajnym pomyśle i zrobiona z wyczuciem. I kto powiedział, że mega korporacje są bezduszne?
Dla ludzi, którym nie zaimponowała reklama Google polecam tą: "Write the Future"
NAJLEPSZY SERIAL 2010
Pacyfik. W tej kategorii miała miejsce zażarta walka między Pacyfikiem a Walking Dead. Uzasadnianie decyzji zacznę od tego drugiego. Zombie są na fali tego nie da się ukryć i w filmach/grach/książkach/serialach z ich udziałem ciężko wymyślić coś świeżego (gra słów zamierzona) i odkrywczego. Ale Walking Dead się to udało i to głównie przez to, że będąc serialem o zombie tak naprawdę skupił się na ludziach. Ale dlaczego przegrało z Pacyfikiem? To chyba jedyny taki naprawdę dorosły serial w telewizji i mówię to mając na uwadze produkcje takie jak "Dexter". Jest strasznie brutalny ale w taki.. nienachalny sposób i człowiek czuje, że jest ona nieodłącznym elementem opowieści a nie wabikiem na widzów. Słyszałem opinie, że Pacyfik jest gorszy niż Kompania Braci ale ja twierdzę, że to są dwa zupełnie inne seriale o zupełnie innym charakterze i nie należy ich porównywać. Na pocieszenie dodam, że Walking Dead wygrywa w innej kategorii:
NAJWIĘKSZY MOMENT "O MÓJ BOŻE ZARAZ ZWYMIOTUJĘ" 2010
Scena przebierania się za zombie. Nic więcej nie powiem bo każde słowo przywołuje ten obraz z pamięci.
To nie są szelki.
NAJLEPSZA SCENA WALKI 2010
W tej kategorii króluje Kick-Ass tylko że nie mogę się zdecydować która ze scen walki jest fajniejsza: ta w której Hit-girl masakruje bandę ćpunów, czy ta w której Hit-girl masakruje bandę mafiozów? Czy jest coś fajniejszego od 11latki strzelającej, dźgającej i szlachtującej bandziorów? Otóż jest! Dlatego w tej kategorii wygrywa scena walki w korytarzu w Incepcji. Jeśli jakaś scena zmusza mnie do powiedzenia "ożeż ja pierdzielę" za każdym razem jak ją widzę (a widziałem ją już 5 razy normalnie plus te 6 które poświęciłem przygotowując tą kategorię) to coś znaczy nie? Ogromny plus za absolutny brak efektów specjalnych!
NAJLEPSZY FILM 2010
O rany to jest najcięższa kategoria.. dlatego wyrzuciłem z niej animacje i dałem im osobną kategorię. Ale to i tak pozostawia mi trzy okropnie różne filmy, które zwaliły mnie w tym roku z nóg. Nie pozostaje mi więc nic innego jak przyznać im tą nagrodę ex equo i dodać po dwa zdania wyjaśnienia przy każdym. Zaczynamy od Incepcji: za nowatorski pomysł (kurna w mediach wszyscy byli w szoku, gdy ten nieoparty na żadnej znanej licencji film tyle zarobił), osiągnięcie wyżyn wizualnych praktycznie bez wykorzystania efektów specjalnych i za scenę walki w korytarzu. Drugi film to "Kick-ass" za to, że jest taki.. dobra w kontekście tego filmu muszę użyć tego słowa: zajebisty. Najlepszy film nakręcony na podstawie komiksu (do czasu oczywiście kiedy wypuszczą film "Sandman"). Ostatni film to "Social Network" za to, że z dwugodzinnego spektaklu gadających o komputerach głów reżyser zrobił wciągające widowisko. No i ta ścieżka dźwiękowa!
NAJLEPSZA ANIMACJA 2010
Tutaj też było ciężko. Zazwyczaj to Pixar zgarnia tego typu nagrody ale tym razem muszę przyznać palmę pierwszeństwa Dreamworksowi za jego "Jak wytresować smoka". Nie wiem dlaczego ten film tak do mnie trafił ale muszę przyznać, że mnie totalnie urzekł. Prawdopodobnie to zasługa "Szczerbatka", który mając wygląd Stitcha zachowuje się jak połączenie konia, psa i sfochowanego nastolatka. Nie zrozumcie mnie źle.. Toy Story 3 z Pixara też jest bardzo dobrym filmem, tyle tylko że jest przepełniony melancholią i nostalgią i głównie przez to przegrał z "Jak wytresować smoka".
NAJWAŻNIEJSZY ZGON... O KTÓRYM NIKT NIE SŁYSZAŁ
Irvin Kershner. Człowiek, który dał światu najlepszy film Sci-fi: "Gwiezdne Wojny V: Imperium Kontratakuje" zmarł 27 listopada 2010.
Tym smutnym akcentem chciałbym zakończyć tą listę. Jeśli ktoś ma jakieś sugestie lub nie zgadza się z jakąś pozycją na liście zapraszam do dyskusji.
Subiektywnie o wszystkim co mnie interesuje i co mnie dotyka. Recenzje filmów, płyt, książek. Porady nie tylko fotograficzne, choć i one się zdarzą. Trochę o życiu i masa różnorodnych felietonów.
niedziela, 26 grudnia 2010
środa, 22 grudnia 2010
Chęć latania to rzecz ludzka, chęć do unoszenia się w powietrzu to rzecz boska.
Na początek mała instrukcja obsługi:
1. Wchodzicie tutaj: LINK
2. Czytacie dalej posta.
3. W razie gdyby nagranie się skończyło wróć do pkt. 1.
Teraz gdy udało mi się zbudować odpowiedni klimat chciałbym pogadać o czymś co mnie od zawsze (czyli od jakichś 3 tygodni) pociąga. Pierwszy z nich powstał ponoć w Chinach już 400 lat przed Chrystusem; następnie próby zbudowania go podjął się między innymi Leonardo da Vinci (który zbudował też: czołg, karabin maszynowy na kółkach, samochód, czy łódź podwodną). Ale dopiero niejakiemu panu Sikorsky'emu udało się dopracować do perfekcji budowę tego pojazdu, który stał się słynny za sprawą pewnego konfliktu wojennego.
Witaj w Wietnamie, maleńka.
Tak jest: dzisiaj pogadamy o helikopterach, a konkretniej o modelu UH-1 firmy Bell, znanym też jako "Huey". Podczas wojny w Wietnamie nasz "Huey" i jego bracia (było ich tam łącznie 12.000) wykonali prawie 500,000 misji bojowych, ewakuacyjnych i zwiadowczych co przeliczyło się na jakieś 9.713.762 godzin lotu (kurcze zawsze mnie to zastanawia kto to wszystko liczy? Ciekawe czy wie, że poza liczbami istnieje jeszcze inny, magiczny świat?). Podczas tych wielu godzin piloci byli nieustannie narażeni na ostrzał, z każdej strony (to taka specyfika wojny w Wietnamie: widzisz kamień większy niż 30x30cm? Pewnie pod nim siedzi wkurzony azjata z AK-47). Kurcze... żeby być pilotem helikoptera podczas wojny w Wietnamie naprawdę trzeba było mieć jaja ze stali przekraczające prawie udźwig maszyny... żeby nie pozostać gołosłownym chciałbym omówić przypadek niejakiego majora Patricka Brady'ego, który otrzymał Medal za Honor i nawet przeżył by go odebrać.
Ale co takiego uczynił nasz pilot? Zacznijmy od tego, że pan major zgłosił się na ochotnika by pomóc rannym żołnierzom, którzy utknęli w pewnej dolinie CAŁKOWICIE zajętej przez mocno okopanego wroga i CAŁKOWICIE przykrytej gęstą jak masa perłowa mgłą. Wykorzystując wirnik helikoptera by przegnać mgłę nasz dziarski koleżka przeleciał nisko nad doliną i gdy w końcu znalazł rannych wojaków, wylądował zupełnie nie zwracając uwagi na to, że z bliska bezkarnie naparzali do niego żołnierze Północnego Wietnamu (to ci źli) ewakuował wszystkich dwóch (!!) żołnierzy i odleciał. Mało?
W Afganistanie też umieją nieźle latać.
Następnie został wezwany (oczywiście znowu była gęsta mgła) by pomóc kolejnym żołnierzom, którzy kryli się jakieś 50 metrów od wroga. Dodajmy, że Wietnamce zestrzelili już dwa inne helikoptery a kilka innych próbowało ale się im nie udało. Co na to major? Wylądował jakby nigdy nic, zabrał na pokład żołnierzy i odleciał. I tak cztery kurna razy! (a podczas trzeciego razu miał już mocno poturbowany helikopter wraz z rozwaloną połową kontrolek lodu) Mało?
Chwilkę później wymienił helikopter i został poproszony o ewakuowanie plutonu Amerykańców, który utknął na polu minowym. Tak jest.. nie mylą was oczęta: pan Brady miał posadzić tą 17 metrową, ważącą 2 tony bestię na cholernym polu minowym! Gdy jedna z min wybuchła koło jego helikoptera raniąc 2 osoby z jego załogi ten szalony major pewnie tylko wzruszył ramionami, poczekał aż wszyscy się załadują i odleciał czymś co się nadawało już tylko na złom. Teraz już wiecie czemu chcę być pilotem helikoptera? (Nie.. to wcale nie jest wpływ Call of Duty).
To wyglądało mniej-więcej tak, tylko że z setką Wietnamczyków i jeszcze większą ilością karabinów oraz wybuchów.
No dobra.. ale czego potrzebuję jako przyszły pilot? Cóż.. przede wszystkim potrzeba mi licencji pilota a tej jest kilka rodzajów (i chyba jest nietrudna do zdobycia skoro nawet John Travolta może latać):
- Pilot Uczeń: pozwala latać pod okiem instruktora, lub samemu w ściśle określonych warunkach (nie dalej niż 100 metrów od lotniska czy coś w tym stylu), więc to odpada.
- Pilot Sportowy: pozwala latać Lekkimi Sportowymi Samolotami co tłumaczy się jako: Kosiarka ze Skrzydłami. To też odpada.
- Pilot Rekreacyjny: daje możliwość latania samolotami o mocy silnika 130kW (kilo Watów jakby co)... Wiecie ile ma Huey? 1.044kW. No proszę.. nie bądźmy śmieszni.
- Pilot Prywatny: ta licencja daje możliwość latania niekomercyjnego więc już na tym etapie mógłbym pozostać ale dla ciekawskich podam jeszcze pozostałe dwa.
- Pilot Komercyjny: może latać za pieniądze aczkolwiek jeszcze nie dla linii lotniczych.
- Pilot Transportowy Linii Lotniczych: ten to jest pełen serwis.
Ustaliłem zatem, że na licencji Pilota Prywatnego mogę się zatrzymać, więc teraz skupmy się na kosztach i na czasie jaki mi to zajmie (wszystkie dane są pobrane ze strony Australijskiego Rządu). Najgorsze jest to, że muszę po kolei robić wszystkie licencje, a te swoje kosztują. Niestety udało mi się znaleźć tylko koszt licencji pilota prywatnego, który wynosi $17000 (a wy narzekacie na koszty prawa jazdy). Jeśli bym chciał być pilotem linii lotniczych bym musiał wydać około $65600 + ceny trzech pierwszych licencji, dlatego zostanę chyba przy prywatnym lataniu. Jak długo mi to zajmie? To może być zaskakujące ale trzeba wylatać tylko 55-60 godzin (chyba, że robi się dłuższym trybem, z większymi odstępami między kolejnymi lotami: wtedy czas wydłuża się do 200 godzin).
Dobra.. powiedzmy że mam licencję i umiejętności... do szczęścia brakuje mi tylko maszyny. Trzeba zatem się odwołać do aukcji Hueyów, która oprócz tego, że sprzedaje te świetne maszyny ma najgorszy na świecie wygląd strony. Ogólnie znalazłem kilka ofert z czego jeśli bym miał się skusić to kupiłbym tego za €1.650.00 jako że jest bezwypadkowy, do kupienia w Niemczech i ma tylko 8.400 godzin wylatanych.
To by było na tyle dzisiaj. Nadal trwam w swoim zapale (ciekawe jak długo jeszcze) i nie przeszkadza mi nawet to, że Hollywood zredukował rolę helikopterów w filmach do: "fajnie to wygląda jak główny bohater wyskakuje/rozwala/prawie ginie w wypadku/ wysiada epicko z helikoptera. Na koniec dwie fotki z Wietnamu:
1. Wchodzicie tutaj: LINK
2. Czytacie dalej posta.
3. W razie gdyby nagranie się skończyło wróć do pkt. 1.
Teraz gdy udało mi się zbudować odpowiedni klimat chciałbym pogadać o czymś co mnie od zawsze (czyli od jakichś 3 tygodni) pociąga. Pierwszy z nich powstał ponoć w Chinach już 400 lat przed Chrystusem; następnie próby zbudowania go podjął się między innymi Leonardo da Vinci (który zbudował też: czołg, karabin maszynowy na kółkach, samochód, czy łódź podwodną). Ale dopiero niejakiemu panu Sikorsky'emu udało się dopracować do perfekcji budowę tego pojazdu, który stał się słynny za sprawą pewnego konfliktu wojennego.
Witaj w Wietnamie, maleńka.
Tak jest: dzisiaj pogadamy o helikopterach, a konkretniej o modelu UH-1 firmy Bell, znanym też jako "Huey". Podczas wojny w Wietnamie nasz "Huey" i jego bracia (było ich tam łącznie 12.000) wykonali prawie 500,000 misji bojowych, ewakuacyjnych i zwiadowczych co przeliczyło się na jakieś 9.713.762 godzin lotu (kurcze zawsze mnie to zastanawia kto to wszystko liczy? Ciekawe czy wie, że poza liczbami istnieje jeszcze inny, magiczny świat?). Podczas tych wielu godzin piloci byli nieustannie narażeni na ostrzał, z każdej strony (to taka specyfika wojny w Wietnamie: widzisz kamień większy niż 30x30cm? Pewnie pod nim siedzi wkurzony azjata z AK-47). Kurcze... żeby być pilotem helikoptera podczas wojny w Wietnamie naprawdę trzeba było mieć jaja ze stali przekraczające prawie udźwig maszyny... żeby nie pozostać gołosłownym chciałbym omówić przypadek niejakiego majora Patricka Brady'ego, który otrzymał Medal za Honor i nawet przeżył by go odebrać.
Ale co takiego uczynił nasz pilot? Zacznijmy od tego, że pan major zgłosił się na ochotnika by pomóc rannym żołnierzom, którzy utknęli w pewnej dolinie CAŁKOWICIE zajętej przez mocno okopanego wroga i CAŁKOWICIE przykrytej gęstą jak masa perłowa mgłą. Wykorzystując wirnik helikoptera by przegnać mgłę nasz dziarski koleżka przeleciał nisko nad doliną i gdy w końcu znalazł rannych wojaków, wylądował zupełnie nie zwracając uwagi na to, że z bliska bezkarnie naparzali do niego żołnierze Północnego Wietnamu (to ci źli) ewakuował wszystkich dwóch (!!) żołnierzy i odleciał. Mało?
W Afganistanie też umieją nieźle latać.
Następnie został wezwany (oczywiście znowu była gęsta mgła) by pomóc kolejnym żołnierzom, którzy kryli się jakieś 50 metrów od wroga. Dodajmy, że Wietnamce zestrzelili już dwa inne helikoptery a kilka innych próbowało ale się im nie udało. Co na to major? Wylądował jakby nigdy nic, zabrał na pokład żołnierzy i odleciał. I tak cztery kurna razy! (a podczas trzeciego razu miał już mocno poturbowany helikopter wraz z rozwaloną połową kontrolek lodu) Mało?
Chwilkę później wymienił helikopter i został poproszony o ewakuowanie plutonu Amerykańców, który utknął na polu minowym. Tak jest.. nie mylą was oczęta: pan Brady miał posadzić tą 17 metrową, ważącą 2 tony bestię na cholernym polu minowym! Gdy jedna z min wybuchła koło jego helikoptera raniąc 2 osoby z jego załogi ten szalony major pewnie tylko wzruszył ramionami, poczekał aż wszyscy się załadują i odleciał czymś co się nadawało już tylko na złom. Teraz już wiecie czemu chcę być pilotem helikoptera? (Nie.. to wcale nie jest wpływ Call of Duty).
To wyglądało mniej-więcej tak, tylko że z setką Wietnamczyków i jeszcze większą ilością karabinów oraz wybuchów.
No dobra.. ale czego potrzebuję jako przyszły pilot? Cóż.. przede wszystkim potrzeba mi licencji pilota a tej jest kilka rodzajów (i chyba jest nietrudna do zdobycia skoro nawet John Travolta może latać):
- Pilot Uczeń: pozwala latać pod okiem instruktora, lub samemu w ściśle określonych warunkach (nie dalej niż 100 metrów od lotniska czy coś w tym stylu), więc to odpada.
- Pilot Sportowy: pozwala latać Lekkimi Sportowymi Samolotami co tłumaczy się jako: Kosiarka ze Skrzydłami. To też odpada.
- Pilot Rekreacyjny: daje możliwość latania samolotami o mocy silnika 130kW (kilo Watów jakby co)... Wiecie ile ma Huey? 1.044kW. No proszę.. nie bądźmy śmieszni.
- Pilot Prywatny: ta licencja daje możliwość latania niekomercyjnego więc już na tym etapie mógłbym pozostać ale dla ciekawskich podam jeszcze pozostałe dwa.
- Pilot Komercyjny: może latać za pieniądze aczkolwiek jeszcze nie dla linii lotniczych.
- Pilot Transportowy Linii Lotniczych: ten to jest pełen serwis.
Ustaliłem zatem, że na licencji Pilota Prywatnego mogę się zatrzymać, więc teraz skupmy się na kosztach i na czasie jaki mi to zajmie (wszystkie dane są pobrane ze strony Australijskiego Rządu). Najgorsze jest to, że muszę po kolei robić wszystkie licencje, a te swoje kosztują. Niestety udało mi się znaleźć tylko koszt licencji pilota prywatnego, który wynosi $17000 (a wy narzekacie na koszty prawa jazdy). Jeśli bym chciał być pilotem linii lotniczych bym musiał wydać około $65600 + ceny trzech pierwszych licencji, dlatego zostanę chyba przy prywatnym lataniu. Jak długo mi to zajmie? To może być zaskakujące ale trzeba wylatać tylko 55-60 godzin (chyba, że robi się dłuższym trybem, z większymi odstępami między kolejnymi lotami: wtedy czas wydłuża się do 200 godzin).
Dobra.. powiedzmy że mam licencję i umiejętności... do szczęścia brakuje mi tylko maszyny. Trzeba zatem się odwołać do aukcji Hueyów, która oprócz tego, że sprzedaje te świetne maszyny ma najgorszy na świecie wygląd strony. Ogólnie znalazłem kilka ofert z czego jeśli bym miał się skusić to kupiłbym tego za €1.650.00 jako że jest bezwypadkowy, do kupienia w Niemczech i ma tylko 8.400 godzin wylatanych.
To by było na tyle dzisiaj. Nadal trwam w swoim zapale (ciekawe jak długo jeszcze) i nie przeszkadza mi nawet to, że Hollywood zredukował rolę helikopterów w filmach do: "fajnie to wygląda jak główny bohater wyskakuje/rozwala/prawie ginie w wypadku/ wysiada epicko z helikoptera. Na koniec dwie fotki z Wietnamu:
Etykiety:
helikopter,
huey,
licencja,
medal of honor,
pilot,
wietnam
środa, 8 grudnia 2010
POPROSTU NIE MYŚLISZ CZTEROWYMIAROWO! cz. 2
Dzisiaj bez zbędnego wstępu przechodzę do dalszych rozważań o naturze wymiarów. By jednak nie rzucać was na otwarte egipskie wody (piszę egipskie bo nie dość, że są głębokie to mają jeszcze rekiny jedzące ludzi!) krótkie przypomnienie: w kolejności od zera do pięć wymiary to: kropka, długość, szerokość, głębokość, czas i gdybanie. Dzisiaj przede mną trudne zadanie wytłumaczenia wam, moi drodzy czytelnicy kolejnych pięciu wymiarów i aby sobie z nim poradzić postanowiłem zatrudnić pewnego pomocnika:
Panda Po znany też jako "Zaczepiasz-mojego-kumpla?"
Mój drogi pomocnik ochoczo przybrał pozę idealnie ilustrującą piąty wymiar, który będzie naszym punktem wyjścia. Załóżmy, że stopa (łapa?) którą trzyma na ziemi to czas kiedy Po był jeszcze małym pandziątkiem. Jego uniesiona prawa ręka (łapa?) to ten moment, w którym zdetonował najbardziej niedobrego kiciusia w Chinach. Teraz pomyślmy co by było gdyby Panda został w knajpie ojca. Z wnikliwej obserwacji wnioskuję, że kleił by kluski do końca życia (co w świetle nowych informacji o tej animacji nie byłoby takie złe bowiem nie dopuściło by to do powstania kolejnych 6 części tego filmu). To niech będzie jego druga ręka (łapa?). Dobra.. wyszło na to, że was okłamałem i napisałem kolejny przydługi wstęp ale już przechodzę do rzeczy.
WYMIAR 6: Zagięcie (znowu). Załóżmy, że Panda może podróżować w czasie do swojej stopy by się pośmiać z tego jakim był nieudacznikiem. Możemy to potraktować jako zagięcie czwartego wymiaru do piątego, lub po prostu napisać, że Po musi zrobić skłon prawą ręką do swojej stopy. Niezależnie od tego w którym momencie między Po-pandziątko a Po-największy-rozpierdzielator by się znalazł, nadal by pozostał w "swojej" linii czasu gdzie wszystko potoczyło się tak jak to scenarzysta zaplanował. Gdyby jednak chciał się przenieść do jego drugiej łapy gdzie byłby dalej kuchcikiem musiałby się cofnąć do swojego dzieciństwa, gdzie by musiał się nakierować tak by w ogóle nie myśleć o Kung-Fu tylko o kluskach, zmieniając przyszłość i tworząc w ten sposób nową linię czasu, w której przejmuje rodzinny interes po ojcu.
Chyba, że ktoś mu podsunie pomysł by zniszczyć ten interes.
To by było jednak podążenie dłuższą drogą. Krótszą byłoby poprostu zgiąć ręce (łapy?) i złączyć je umożliwiając w ten sposób przeskoczenie z jednej linii czasu do drugiej. To jest właśnie szósty wymiar.
WYMIAR 7: Linia (to tutaj zaczyna się jazda). No dobra.. więc czwarty wymiar to linia nie? Więc może to być także linia łącząca początek i koniec wszechświata prawda? Prawda. To teraz postarajcie się wyobrazić cały szósty wymiar jako punkt (mi w tym momencie wypłynął mózg). Żeby wam to ułatwić chcę przedstawić wam wizualizację: weźcie początek naszego wszechświata (czyli prawdopodobnie Wielki Wybuch), wyobraźcie sobie wszystkie możliwe linie czasowe prowadzące do końca naszego wszechświata (czyli np Wielki Chłód, Wielki Krach, czy Wielkie Pierdnięcie Energii Próżni) - to jest nasz punkt, znany też jako nieskończoność.
Wymiar o którym właśnie mówię jest linią łączącą dwa sześciowymiarowe punkty czyli tak naprawdę dwie nieskończoności. "O rety!", zakrzyknie mój asystent, "jak może istnieć druga nieskończoność?" Cóż drogi Pando.. to w miarę proste: musi zwyczajnie mieć inny początek, inny zestaw praw fizyki i inne rodzaje jego końca. Może inny wszechświat powstał po zderzeniu się dwóch kosmicznych firanek? (tzw. M-teoria) A może jest wypełniony przez myślące szafy emitujące światło słoneczne? W każdym razie siódmy wymiar łączy te dwie nieskończoności.
Albo może istnieje wszechświat gdzie Daimos jest postacią historyczną.
Wymiar 8: Rozgałęzienie (tu kończy się jazda a zaczyna abstrakcja). Gdyby od linii łączącej dwie nieskończoności poprowadzić jeszcze jedną prostopadłą prowadzącą do innej nieskończoności (np. takiej gdzie zwierzęta uczą się Kung-Fu i są narysowane) dostalibyśmy ósmy wymiar. To by było na tyle. Idziemy dalej!
Wymiar 9: Zagięcie. Tak jak było w przypadku wymiaru szóstego, gdzie zagięliśmy szósty wymiar do wyższego by umożliwić przeskoczenie z jednego punktu do innego punktu w szóstym wymiarze, dziewiąty wymiar możemy uzyskać zaginając jedną nieskończoność na drugą tak by możliwe było bezpośrednie przejście z jednej na drugą. Tak wiem, że to brzmi tak jakby Panda Po miał trzymać za rękę (łapę?) mistrza Oogwaya gdy ten zamienił się w płatki drzewa brzoskwini i odleciał w kosmos ale to ma sens. To znaczy.. dla kogoś gdzieś na ziemi to ma sens.
Wymiar 10: Punkt. Ujmę to najprościej jak potrafię: wyobraźcie sobie, że mamy nieskończoną ilość możliwych rozgałęzień zawartą w nieskończonej ilości linii czasu zawartych w nieskończonych ilościach wszechświatów i to wszystko sprowadźcie do punktu - właśnie wyobraziliście sobie dziesiąty wymiar!
Panda nadal próbuje ale utknął na siódmym wymiarze.
To by było na tyle. Dzięki, że wytrwaliście do końca tej szalonej podróży! Jakieś pytania?
Panda Po znany też jako "Zaczepiasz-mojego-kumpla?"
Mój drogi pomocnik ochoczo przybrał pozę idealnie ilustrującą piąty wymiar, który będzie naszym punktem wyjścia. Załóżmy, że stopa (łapa?) którą trzyma na ziemi to czas kiedy Po był jeszcze małym pandziątkiem. Jego uniesiona prawa ręka (łapa?) to ten moment, w którym zdetonował najbardziej niedobrego kiciusia w Chinach. Teraz pomyślmy co by było gdyby Panda został w knajpie ojca. Z wnikliwej obserwacji wnioskuję, że kleił by kluski do końca życia (co w świetle nowych informacji o tej animacji nie byłoby takie złe bowiem nie dopuściło by to do powstania kolejnych 6 części tego filmu). To niech będzie jego druga ręka (łapa?). Dobra.. wyszło na to, że was okłamałem i napisałem kolejny przydługi wstęp ale już przechodzę do rzeczy.
WYMIAR 6: Zagięcie (znowu). Załóżmy, że Panda może podróżować w czasie do swojej stopy by się pośmiać z tego jakim był nieudacznikiem. Możemy to potraktować jako zagięcie czwartego wymiaru do piątego, lub po prostu napisać, że Po musi zrobić skłon prawą ręką do swojej stopy. Niezależnie od tego w którym momencie między Po-pandziątko a Po-największy-rozpierdzielator by się znalazł, nadal by pozostał w "swojej" linii czasu gdzie wszystko potoczyło się tak jak to scenarzysta zaplanował. Gdyby jednak chciał się przenieść do jego drugiej łapy gdzie byłby dalej kuchcikiem musiałby się cofnąć do swojego dzieciństwa, gdzie by musiał się nakierować tak by w ogóle nie myśleć o Kung-Fu tylko o kluskach, zmieniając przyszłość i tworząc w ten sposób nową linię czasu, w której przejmuje rodzinny interes po ojcu.
Chyba, że ktoś mu podsunie pomysł by zniszczyć ten interes.
To by było jednak podążenie dłuższą drogą. Krótszą byłoby poprostu zgiąć ręce (łapy?) i złączyć je umożliwiając w ten sposób przeskoczenie z jednej linii czasu do drugiej. To jest właśnie szósty wymiar.
WYMIAR 7: Linia (to tutaj zaczyna się jazda). No dobra.. więc czwarty wymiar to linia nie? Więc może to być także linia łącząca początek i koniec wszechświata prawda? Prawda. To teraz postarajcie się wyobrazić cały szósty wymiar jako punkt (mi w tym momencie wypłynął mózg). Żeby wam to ułatwić chcę przedstawić wam wizualizację: weźcie początek naszego wszechświata (czyli prawdopodobnie Wielki Wybuch), wyobraźcie sobie wszystkie możliwe linie czasowe prowadzące do końca naszego wszechświata (czyli np Wielki Chłód, Wielki Krach, czy Wielkie Pierdnięcie Energii Próżni) - to jest nasz punkt, znany też jako nieskończoność.
Wymiar o którym właśnie mówię jest linią łączącą dwa sześciowymiarowe punkty czyli tak naprawdę dwie nieskończoności. "O rety!", zakrzyknie mój asystent, "jak może istnieć druga nieskończoność?" Cóż drogi Pando.. to w miarę proste: musi zwyczajnie mieć inny początek, inny zestaw praw fizyki i inne rodzaje jego końca. Może inny wszechświat powstał po zderzeniu się dwóch kosmicznych firanek? (tzw. M-teoria) A może jest wypełniony przez myślące szafy emitujące światło słoneczne? W każdym razie siódmy wymiar łączy te dwie nieskończoności.
Albo może istnieje wszechświat gdzie Daimos jest postacią historyczną.
Wymiar 8: Rozgałęzienie (tu kończy się jazda a zaczyna abstrakcja). Gdyby od linii łączącej dwie nieskończoności poprowadzić jeszcze jedną prostopadłą prowadzącą do innej nieskończoności (np. takiej gdzie zwierzęta uczą się Kung-Fu i są narysowane) dostalibyśmy ósmy wymiar. To by było na tyle. Idziemy dalej!
Wymiar 9: Zagięcie. Tak jak było w przypadku wymiaru szóstego, gdzie zagięliśmy szósty wymiar do wyższego by umożliwić przeskoczenie z jednego punktu do innego punktu w szóstym wymiarze, dziewiąty wymiar możemy uzyskać zaginając jedną nieskończoność na drugą tak by możliwe było bezpośrednie przejście z jednej na drugą. Tak wiem, że to brzmi tak jakby Panda Po miał trzymać za rękę (łapę?) mistrza Oogwaya gdy ten zamienił się w płatki drzewa brzoskwini i odleciał w kosmos ale to ma sens. To znaczy.. dla kogoś gdzieś na ziemi to ma sens.
Wymiar 10: Punkt. Ujmę to najprościej jak potrafię: wyobraźcie sobie, że mamy nieskończoną ilość możliwych rozgałęzień zawartą w nieskończonej ilości linii czasu zawartych w nieskończonych ilościach wszechświatów i to wszystko sprowadźcie do punktu - właśnie wyobraziliście sobie dziesiąty wymiar!
Panda nadal próbuje ale utknął na siódmym wymiarze.
To by było na tyle. Dzięki, że wytrwaliście do końca tej szalonej podróży! Jakieś pytania?
sobota, 27 listopada 2010
POPROSTU NIE MYŚLISZ CZTEROWYMIAROWO! cz. 1
Z problemem, który chciałbym dzisiaj omówić mieliśmy tak naprawdę do czynienia już od dzieciństwa. Któż z nas nie oglądał genialnego serialu puszczanego swego czasu na RTL 7 pt. "Sliders"? Dla tych, którym jednak się udało jakimś cudem go ominąć słówko wyjaśnienia: więc są kolesie, którzy mają urządzenie pozwalające przenosić się do istniejących równolegle wszechświatów i którzy (jakżeby inaczej) gubią się w alternatywnych wymiarach i nie mogą znaleźć drogi do domu.
Wiedzieliście, że Sliders to też rodzaj.. hamburgerów?
Przy okazji ich podróży dowiadujemy się m.in. jak wyglądałby świat gdyby nie wynaleziono penicyliny, gdyby USA zostało podbite przez komuchów, czy gdyby kobiety rządziły światem (pierwsze dwa sezony były naprawdę ciekawe... dopiero potem zaczął się prawdziwy danse idiotis gdy bohaterowie podróżowali właściwie tylko po to by sprawdzić czy w innych wymiarach ludzie też uprawiają seks). Ostatnio sobie przypomniałem o tym serialu i zacząłem się zastanawiać: ile tak naprawdę jest tych wymiarów? I jak je sobie wyobrazić? Wiem, że was też zżera ciekawość więc postanowiłem wam pomóc odpowiedzieć na te pytania. Jako, że wymiarów jest sporo (a każdy kolejny coraz ciężej się opisuje) pozwoliłem sobie notkę podzielić na dwie części. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak zaprosić do lektury!
WYMIAR 0: Punkt. Tak ten wymiar to kropka. Serio. Taka jak ta, która kończy to zdanie. Przyjrzeliście się uważnie? Nie? To tu macie jeszcze jedną. Przechodzimy dalej.
WYMIAR 1: Linia. Jako, że to też będzie proste do opisania, postanowiłem zrobić wam na złość i to skomplikować. Linia łączy dwa pozbawione wielkości i wymiaru punkty (które są jedynie umownym pojęciem wyznaczającym różne pozycje w danym systemie) więc co za tym idzie linia posiada tylko długość co czyni ją szczególnym przypadkiem nieograniczonej z obydwu stron krzywej o nieskończonym promieniu krzywizny w każdym punkcie. Nadążacie jak narazie?
WYMIAR 2: Rozgałęzienie. Tym razem będzie łatwiej: bierzemy jedną linię, rysujemy przechodzącą przez nią drugą linię i voila! mamy Drugi Wymiar. To jest płaskie królestwo szerokości i długości do którego należy między innymi raper Parappa.
Jak i Paris Hilton przed operacją plastyczną.
WYMIAR 3: Zagięcie. Z tym będzie gorzej bo dla łatwości przyszłej argumentacji nie mogę wam powiedzieć, że Trzeci Wymiar to wszystko co nas otacza i w czym się teraz znajdujemy (wymiar ten ma swoje uroki: WERSJA DLA JARKA. WERSJA DLA WSZYSTKICH INNYCH). Tak więc ten wymiar można opisać jako zagięcie jednej z linii z Drugiego Wymiaru tak by znalazła punkt wspólny z drugą linią z tego samego wymiaru, umożliwiając przejście z jednej linii na drugą. Chyba, że ktoś jest leniwy to może sobie poprostu nazwać ten wymiar "głębokością".
WYMIAR 4: Linia (ha tego się nie spodziewaliście!). Jeśli pierwsze trzy wymiary to, w kolejności: długość, szerokość i głębokość to jak opisać Czwarty Wymiar jednym słowem? Fani "Powrotu do Przyszłości" już wiedzą, że chodzi o "czas". No fajnie ale jak czas może być kreską? Pomyślcie jacy byliście 5 lat temu i jacy jesteście teraz. To są dwa punkty i gdyby połączyć je linią uzyskalibyśmy czas w formie.. no.. linii. Spróbujmy spojrzeć na siebie w Czwartym Wymiarze: widzielibyśmy siebie jako węża ze stadium embrionalnym na początku i trumną na końcu. Wszystko pomiędzy byłoby zamazane. Ale jako, że żyjemy w Trzecim Wymiarze widzimy tylko swój przekrój (tak samo można zrobić z trzecim wymiarem np. z sześcianem, z którego można wyciągnąć dwuwymiarową płaszczyznę).
Pomocny obrazek #1
WYMIAR 5: Rozgałęzienie. To tutaj się znajdowali Slidersi i to tutaj zaczyna się prawdziwa jazda. Najprościej rzecz ujmując jest to mnogość różnych ścieżek jakimi mogłyby się potoczyć nasze losy. Przykład? Idziecie ulicą i widzicie staruszkę próbującą przejść przez jezdnię. Postanawiacie jej pomóc - to jest wasz Czwarty Wymiar. W tym samym momencie tworzy się Piąty Wymiar, w którym nie pomagacie staruszce przejść. Tak naprawdę Piątych Wymiarów w tym momencie tworzy się bez liku i powstają nawet takie, w których staruszka ginie na przejściu, albo wy ją popychacie pod koła samochodu, albo na ziemię spada meteoryt zabijając całe życie na Ziemi (oprócz karaluchów oczywiście). Na powstawanie Piątego Wymiaru wpływ ma wiele czynników z waszymi osobistymi decyzjami na czele. Można się pokusić o stwierdzenie, że to właśnie tutaj trafiamy gdy "gdybamy".
Jako, że gdy piszę te słowa jest już tak późno, że aż wcześnie postanowiłem przerwać w tym miejscu. Mój mózg wszczyna rebelię przeciwko mnie a omówienie kolejnych wymiarów będzie wymagało pełnej współpracy z jego strony, więc pozostawiam was z chamskim (jak w Piratach z Karaibów 2 tudzież Matrixie 2) "ciąg dalszy nastąpi".
Wiedzieliście, że Sliders to też rodzaj.. hamburgerów?
Przy okazji ich podróży dowiadujemy się m.in. jak wyglądałby świat gdyby nie wynaleziono penicyliny, gdyby USA zostało podbite przez komuchów, czy gdyby kobiety rządziły światem (pierwsze dwa sezony były naprawdę ciekawe... dopiero potem zaczął się prawdziwy danse idiotis gdy bohaterowie podróżowali właściwie tylko po to by sprawdzić czy w innych wymiarach ludzie też uprawiają seks). Ostatnio sobie przypomniałem o tym serialu i zacząłem się zastanawiać: ile tak naprawdę jest tych wymiarów? I jak je sobie wyobrazić? Wiem, że was też zżera ciekawość więc postanowiłem wam pomóc odpowiedzieć na te pytania. Jako, że wymiarów jest sporo (a każdy kolejny coraz ciężej się opisuje) pozwoliłem sobie notkę podzielić na dwie części. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak zaprosić do lektury!
WYMIAR 0: Punkt. Tak ten wymiar to kropka. Serio. Taka jak ta, która kończy to zdanie. Przyjrzeliście się uważnie? Nie? To tu macie jeszcze jedną. Przechodzimy dalej.
WYMIAR 1: Linia. Jako, że to też będzie proste do opisania, postanowiłem zrobić wam na złość i to skomplikować. Linia łączy dwa pozbawione wielkości i wymiaru punkty (które są jedynie umownym pojęciem wyznaczającym różne pozycje w danym systemie) więc co za tym idzie linia posiada tylko długość co czyni ją szczególnym przypadkiem nieograniczonej z obydwu stron krzywej o nieskończonym promieniu krzywizny w każdym punkcie. Nadążacie jak narazie?
WYMIAR 2: Rozgałęzienie. Tym razem będzie łatwiej: bierzemy jedną linię, rysujemy przechodzącą przez nią drugą linię i voila! mamy Drugi Wymiar. To jest płaskie królestwo szerokości i długości do którego należy między innymi raper Parappa.
Jak i Paris Hilton przed operacją plastyczną.
WYMIAR 3: Zagięcie. Z tym będzie gorzej bo dla łatwości przyszłej argumentacji nie mogę wam powiedzieć, że Trzeci Wymiar to wszystko co nas otacza i w czym się teraz znajdujemy (wymiar ten ma swoje uroki: WERSJA DLA JARKA. WERSJA DLA WSZYSTKICH INNYCH). Tak więc ten wymiar można opisać jako zagięcie jednej z linii z Drugiego Wymiaru tak by znalazła punkt wspólny z drugą linią z tego samego wymiaru, umożliwiając przejście z jednej linii na drugą. Chyba, że ktoś jest leniwy to może sobie poprostu nazwać ten wymiar "głębokością".
WYMIAR 4: Linia (ha tego się nie spodziewaliście!). Jeśli pierwsze trzy wymiary to, w kolejności: długość, szerokość i głębokość to jak opisać Czwarty Wymiar jednym słowem? Fani "Powrotu do Przyszłości" już wiedzą, że chodzi o "czas". No fajnie ale jak czas może być kreską? Pomyślcie jacy byliście 5 lat temu i jacy jesteście teraz. To są dwa punkty i gdyby połączyć je linią uzyskalibyśmy czas w formie.. no.. linii. Spróbujmy spojrzeć na siebie w Czwartym Wymiarze: widzielibyśmy siebie jako węża ze stadium embrionalnym na początku i trumną na końcu. Wszystko pomiędzy byłoby zamazane. Ale jako, że żyjemy w Trzecim Wymiarze widzimy tylko swój przekrój (tak samo można zrobić z trzecim wymiarem np. z sześcianem, z którego można wyciągnąć dwuwymiarową płaszczyznę).
Pomocny obrazek #1
WYMIAR 5: Rozgałęzienie. To tutaj się znajdowali Slidersi i to tutaj zaczyna się prawdziwa jazda. Najprościej rzecz ujmując jest to mnogość różnych ścieżek jakimi mogłyby się potoczyć nasze losy. Przykład? Idziecie ulicą i widzicie staruszkę próbującą przejść przez jezdnię. Postanawiacie jej pomóc - to jest wasz Czwarty Wymiar. W tym samym momencie tworzy się Piąty Wymiar, w którym nie pomagacie staruszce przejść. Tak naprawdę Piątych Wymiarów w tym momencie tworzy się bez liku i powstają nawet takie, w których staruszka ginie na przejściu, albo wy ją popychacie pod koła samochodu, albo na ziemię spada meteoryt zabijając całe życie na Ziemi (oprócz karaluchów oczywiście). Na powstawanie Piątego Wymiaru wpływ ma wiele czynników z waszymi osobistymi decyzjami na czele. Można się pokusić o stwierdzenie, że to właśnie tutaj trafiamy gdy "gdybamy".
Jako, że gdy piszę te słowa jest już tak późno, że aż wcześnie postanowiłem przerwać w tym miejscu. Mój mózg wszczyna rebelię przeciwko mnie a omówienie kolejnych wymiarów będzie wymagało pełnej współpracy z jego strony, więc pozostawiam was z chamskim (jak w Piratach z Karaibów 2 tudzież Matrixie 2) "ciąg dalszy nastąpi".
piątek, 12 listopada 2010
Zamordować prawdę aparatem.
Znacie to powiedzonko, że jedna fotografia warta jest tysiąca słów? Tak? Świetnie (Jeśli wcześniej nie znaliście to nie szkodzi - przeczytajcie jeszcze raz pierwsze zdanie, może się utrwali w pamięci). To teraz się zastanówcie co się dzieje jeśli mylnie interpretujemy daną fotografię? Zdarzyć się może bowiem, że pozbawione jakiegokolwiek kontekstu, luźne zdjęcie będzie "przeczytane" zupełnie inaczej. Staje się wtedy nośnikiem kłamstw. Chcę wam przedstawić trzy najbardziej znane fotografie, których prawdziwe historie są bardzo mało znane. Jako, że temat jest całkiem poważny postanowiłem go ukazać.. niepoważnie. Zobaczcie zresztą sami - pierwsza fotografia to:
Całuski na Times Square, znane też jako "Wygraliśmy-wojnę-a-teraz-daj-buzi."
Zdjęcie to zostało zrobione 14 sierpnia 1945 podczas obchodów tzw. V-J Day (Victory over Japan Day w tłumaczeniu: Dzień Dokopania Japończykom). I ukazuje jak to ludzie wylegli na ulice w chwili spontanicznej radości i jak ową radość okazywali. Fotograf (Alfred Eisenstaedt - podaję to imię tylko po to by nie używać słowa "fotograf" w każdym zdaniu), który to zdjęcie zrobił zauważył uśmiechniętego marynarza podchodzącego do każdej kobiety na ulicy i całującego ją - nie ważne czy była już starą babcią, czy była chuda czy gruba, każda mogła liczyć na całuska. Gdy ów marynarz podszedł do pewnej pielęgniarki Alfred już wiedział - to jest kurna to! Zrobił łącznie 4 zdjęcia tej sceny - wybuchu spontanicznej i romantycznej radości pokazującej ducha patriotyzmu.
Czyżby? Nikt nie wspomina o tym, że ten "czarujący" wojskowy był po prostu napalonym facetem (po spędzeniu kilku lat na morzu każdy by był). A co na to pani na zdjęciu? Cóż.. po namiętnym pocałunku odwdzięczyła mu się... pięścią w ryło, fangą w nos, bombą w twarz, bułą w buźkę (to ostatnie sam wymyśliłem.. myślicie, że się przyjmie?). Czyli mówiąc krótko nie była zadowolona. Nigdy się nie dowiedziano kto tak naprawdę był na tym zdjęciu. (Swoje kandydatury zgłosiło ponad 20 facetów i 4 kobiety). Zdjęcie to jest tylko odrobinkę mniej popularne od następnego, które chcę omówić i które zaraz po "Ostatniej wieczerzy" ma chyba największą ilość przeróbek i parodii: panie i panowie oto..
Śniadanko na budowie, znane też jako "Ożeż-kurna-jak-tu-wysoko"!
Zrobione w 1932r. zdjęcie to przedstawia 11 robotników posilających się podczas przerwy w pracy na budowie wieżowca na Manhattanie. Sam budynek to przyszła siedziba amerykańskiej stacji telewizyjnej NBC, produkującej prawie nikomu w Polsce nieznany hitowy serial komediowy "30 Rock". Zdjęcie to było przerabiane naprawdę masę razy - samych wersji z lego jest kilka (w tym miejscu chciałbym sobie pozwolić na chwilę matematyki: KLOCKI LEGO + GWIEZDNE WOJNY = LEGO STAR WARS). Ta fotka stała się tak popularna, że jej reprodukcja wisi prawdopodobnie w każdym pokoju w każdym mieszkaniu na każdej ulicy na Manhattanie. Każdy kto spojrzy na to zdjęcie westchnie pewnie i powie: "rany teraz już nie potrzeba takich odważnych facetów - wieżowce budują się prawie same."
Wiecie w czym tkwi szkopuł? W tym, że to zdjęcie tak naprawdę nie ukazuje odważnych mężczyzn tylko zwykłych pracowników. Pomyślcie tylko - w którym miejscu w wieżowcu mogłaby wystawać taka belka? Przecież wieżowce albo są proste albo zwężają się ku górze. Ci kolesie tak naprawdę siedzieli kilka metrów nad podłogą a samo zdjęcie jest sprytną manipulacją kadrem poczynioną przez sprytnego fotografa. Co innego mniej słynne zdjęcie "Zmiana żarówki - na cholernym Empire State Building" - to zdjęcie nie było ustawiane. Za każdym razem jak na nie patrzę to myślę sobie: "Ciekawe czemu stalowe jaja tego fotografa nie ściągnęły go na ziemię?" A teraz jako, że notka zbliża się ku końcowi wiecie na co nadszedł czas? Na kontrowersje!
Zabójstwo Nguyena Van Lema przez generała Nguyen Ngoc Loana znane też jako "Totalnie-źle-zinterpretowana-fotografia."
Sytuacja wydaje się prosta: mamy złego generała, który zabija biednego cywila w Wietnamie a miliony ludzi uznaje to zdjęcie za protest przeciwko okrucieństwom wojny. Oczywiście jak poprawnie wnioskujecie prawda jest zupełnie odmienna. Tym "biednym cywilem" jest jeden z oficerów Viet Congu (to ci źli), członek wietnamskich Szwadronów Śmierci, zajmujący się tropieniem policjantów i mordowaniem ich razem z ich rodzinami. Ten koleś został złapany prawie na gorącym uczynku gdy stał nad rowem z 34 ciałami zamordowanych policjantów i ich rodzin (z czego 6 było chrześniakami generała). Nie wiem jak wy ale ja w pełni potrafię zrozumieć czemu ta egzekucja odbyła się na miejscu i bez sądu.
Ale wiecie co jest najgorsze w tym wszystkim? To jak ludzie, źle zrozumieli tą fotografię i uznali generała Loana za zbrodniarza. Sam fotograf, który zrobił to zdjęcie żałował, że miało ono taki wpływ na obywateli: "Generał zabił członka Viet Congu. Ja zabiłem generała moim aparatem. Fotografie kłamią, nawet bez manipulacji. Są pół-prawdą." (Fotograf jakiś czas później osobiście przeprosił generała za uszczerbek na jego honorze, doznany w wyniku publikacji tego zdjęcia - nazwał go nawet bohaterem). Nie sposób się nie zgodzić z tym cytatem - smuci mnie gdy mam do czynienia z jawną manipulacją zdjęciami, gdy służą one uzyskaniu jakiegoś konkretnego celu (jak np. słynna afera zdjęciowa z BP - całe szczęście, że ludziom jest coraz trudniej wcisnąć taki kit). Myślicie, że kiedyś sytuacja się poprawi?
Ps. Gdyby się ktoś nie skapnął: prawdziwe wersje zdjęć macie w tytułach.
Całuski na Times Square, znane też jako "Wygraliśmy-wojnę-a-teraz-daj-buzi."
Zdjęcie to zostało zrobione 14 sierpnia 1945 podczas obchodów tzw. V-J Day (Victory over Japan Day w tłumaczeniu: Dzień Dokopania Japończykom). I ukazuje jak to ludzie wylegli na ulice w chwili spontanicznej radości i jak ową radość okazywali. Fotograf (Alfred Eisenstaedt - podaję to imię tylko po to by nie używać słowa "fotograf" w każdym zdaniu), który to zdjęcie zrobił zauważył uśmiechniętego marynarza podchodzącego do każdej kobiety na ulicy i całującego ją - nie ważne czy była już starą babcią, czy była chuda czy gruba, każda mogła liczyć na całuska. Gdy ów marynarz podszedł do pewnej pielęgniarki Alfred już wiedział - to jest kurna to! Zrobił łącznie 4 zdjęcia tej sceny - wybuchu spontanicznej i romantycznej radości pokazującej ducha patriotyzmu.
Czyżby? Nikt nie wspomina o tym, że ten "czarujący" wojskowy był po prostu napalonym facetem (po spędzeniu kilku lat na morzu każdy by był). A co na to pani na zdjęciu? Cóż.. po namiętnym pocałunku odwdzięczyła mu się... pięścią w ryło, fangą w nos, bombą w twarz, bułą w buźkę (to ostatnie sam wymyśliłem.. myślicie, że się przyjmie?). Czyli mówiąc krótko nie była zadowolona. Nigdy się nie dowiedziano kto tak naprawdę był na tym zdjęciu. (Swoje kandydatury zgłosiło ponad 20 facetów i 4 kobiety). Zdjęcie to jest tylko odrobinkę mniej popularne od następnego, które chcę omówić i które zaraz po "Ostatniej wieczerzy" ma chyba największą ilość przeróbek i parodii: panie i panowie oto..
Śniadanko na budowie, znane też jako "Ożeż-kurna-jak-tu-wysoko"!
Zrobione w 1932r. zdjęcie to przedstawia 11 robotników posilających się podczas przerwy w pracy na budowie wieżowca na Manhattanie. Sam budynek to przyszła siedziba amerykańskiej stacji telewizyjnej NBC, produkującej prawie nikomu w Polsce nieznany hitowy serial komediowy "30 Rock". Zdjęcie to było przerabiane naprawdę masę razy - samych wersji z lego jest kilka (w tym miejscu chciałbym sobie pozwolić na chwilę matematyki: KLOCKI LEGO + GWIEZDNE WOJNY = LEGO STAR WARS). Ta fotka stała się tak popularna, że jej reprodukcja wisi prawdopodobnie w każdym pokoju w każdym mieszkaniu na każdej ulicy na Manhattanie. Każdy kto spojrzy na to zdjęcie westchnie pewnie i powie: "rany teraz już nie potrzeba takich odważnych facetów - wieżowce budują się prawie same."
Wiecie w czym tkwi szkopuł? W tym, że to zdjęcie tak naprawdę nie ukazuje odważnych mężczyzn tylko zwykłych pracowników. Pomyślcie tylko - w którym miejscu w wieżowcu mogłaby wystawać taka belka? Przecież wieżowce albo są proste albo zwężają się ku górze. Ci kolesie tak naprawdę siedzieli kilka metrów nad podłogą a samo zdjęcie jest sprytną manipulacją kadrem poczynioną przez sprytnego fotografa. Co innego mniej słynne zdjęcie "Zmiana żarówki - na cholernym Empire State Building" - to zdjęcie nie było ustawiane. Za każdym razem jak na nie patrzę to myślę sobie: "Ciekawe czemu stalowe jaja tego fotografa nie ściągnęły go na ziemię?" A teraz jako, że notka zbliża się ku końcowi wiecie na co nadszedł czas? Na kontrowersje!
Zabójstwo Nguyena Van Lema przez generała Nguyen Ngoc Loana znane też jako "Totalnie-źle-zinterpretowana-fotografia."
Sytuacja wydaje się prosta: mamy złego generała, który zabija biednego cywila w Wietnamie a miliony ludzi uznaje to zdjęcie za protest przeciwko okrucieństwom wojny. Oczywiście jak poprawnie wnioskujecie prawda jest zupełnie odmienna. Tym "biednym cywilem" jest jeden z oficerów Viet Congu (to ci źli), członek wietnamskich Szwadronów Śmierci, zajmujący się tropieniem policjantów i mordowaniem ich razem z ich rodzinami. Ten koleś został złapany prawie na gorącym uczynku gdy stał nad rowem z 34 ciałami zamordowanych policjantów i ich rodzin (z czego 6 było chrześniakami generała). Nie wiem jak wy ale ja w pełni potrafię zrozumieć czemu ta egzekucja odbyła się na miejscu i bez sądu.
Ale wiecie co jest najgorsze w tym wszystkim? To jak ludzie, źle zrozumieli tą fotografię i uznali generała Loana za zbrodniarza. Sam fotograf, który zrobił to zdjęcie żałował, że miało ono taki wpływ na obywateli: "Generał zabił członka Viet Congu. Ja zabiłem generała moim aparatem. Fotografie kłamią, nawet bez manipulacji. Są pół-prawdą." (Fotograf jakiś czas później osobiście przeprosił generała za uszczerbek na jego honorze, doznany w wyniku publikacji tego zdjęcia - nazwał go nawet bohaterem). Nie sposób się nie zgodzić z tym cytatem - smuci mnie gdy mam do czynienia z jawną manipulacją zdjęciami, gdy służą one uzyskaniu jakiegoś konkretnego celu (jak np. słynna afera zdjęciowa z BP - całe szczęście, że ludziom jest coraz trudniej wcisnąć taki kit). Myślicie, że kiedyś sytuacja się poprawi?
Ps. Gdyby się ktoś nie skapnął: prawdziwe wersje zdjęć macie w tytułach.
Etykiety:
całus,
fotografie,
lunch atop,
robotnicy,
viet cong,
zabójstwa,
zdjęcia
poniedziałek, 1 listopada 2010
3 sposoby na uzyskanie nieśmiertelności i czemu są one do bani.
Jako, że ostatnio stanąłem twarzą w twarz ze swoją kruchością a co za tym idzie śmiertelnością (pęknięty obojczyk to poważna sprawa) postanowiłem rozważyć co bym musiał zrobić by osiągnąć nieśmiertelność, a jaki jest lepszy sposób by się tego dowiedzieć niż przyjrzeć się jak zostało to ukazane w popkulturze? Zaznaczam, że nie szukałem trywialnych odpowiedzi w stylu: "Nasza religia gwarantuje Ci życie wieczne po śmierci" albo "Twoje dzieci to twoja nieśmiertelność" (patrząc na dzisiejszą biegającą gimnazjalną nieśmiertelność chyba wolałbym być zapomniany), czy "Twoje czyny sprawią, że będziesz zapamiętany." Problem w tym, że każda z tych opcji zakłada śmierć. A ja chcę ŻYĆ wiecznie nie być PAMIĘTANY wiecznie. Zatem moi drodzy.. jaki jest pierwszy najlepszy sposób osiągnięcia nieśmiertelności? (Urodzenie się nieśmiertelnym pomijam - to głównie przywilej głupich szyszko-jedzących elfich paniczyków).
Cóż.. najlepiej po prostu postanowić nie umierać. Przyznajcie się.. nie wpadliście na to nie? Ten pomysł przyszedł do głowy niejakiemu Hobowi Galdingowi - jednemu z drugoplanowych bohaterów "Sandmana", napisanego przez Neila Gaimana. Otóż Hob stwierdził, że umieramy bo wszyscy inni umierają. Według niego to był pewien rodzaj nawyku, który postanowił rzucić tak jak rzuca się palenie, ćpanie czy picie po ciężkiej imprezie zakończonej kacem gigantem.
Nigdy więcej nie umrę, koniec z umieraniem!
Gdzie jest haczyk pytacie? Otóż nie wystarczy coś powiedzieć żeby to się stało - muszą zaistnieć odpowiednie okoliczności. Na szczęście nie musi to być coś w stylu koniukcji 13 galaktyk tak żeby się ułożyły w wizerunek wkurzonych oczu Songoku. Wystarczy na ten przykład znaleźć się na drodze spaceru Snu i Śmierci - rodzeństwa z rodu Nieskończonych, którzy dla zabawy dali naszemu bohaterowi wieczne życie.
Jeśli tak wygląda Śmierć to muszę się zastanowić czy naprawdę chcę nieśmiertelności.
Co to oznaczało dla pana Galdinga? Zostaje on bogaty, zdobywa żonę, jest pasowany na rycerza, potem popada w niełaskę, jest handlarzem niewolników, bogaci się, rzuca handel niewolnikami, potem prowadza się z córką niewolników, ale wiecie co jest najgorsze? Mimo nieśmiertelności nadal cofa mu się czoło... co to ma być za nieśmiertelność kiedy w jej trakcie i tak trzeba stawić czoła (nomen omen) jednemu z największych lęków mężczyzn?
Nikt nie chce żyć przez milenia z recesywnym czołem więc koniecznie szukajmy dalej. Na tapecie ląduje Ten-którego-imienia-nie-wolno-wymawiać. O rany! ten to dopiero miał fioła na punkcie nieumierania. Czego to on nie wymyślił: podzielił swoją duszę na 7 części i schował ją w horkruksach (nie wiecie co to? MUGOLE! MUGOLE!!), poszukiwał Insygniów Śmierci, chciał odnaleźć Kamień Filozoficzny i pił krew jednorożca i to na tej ostatniej chcę się skupić. Ta oleista, srebrna substancja ma ponoć możliwość zagwarantowania życia wiecznego jeśli się ją wypije.
Oleista, srebrna substancja? Czyżby T-1000 coś ukrywał?
Ale i tutaj mamy do czynienia z małym haczykiem: żeby uzyskać krew jednorożca, trzeba go pierw zabić (wiem, wiem logiczne to bardzo), a morderstwo to wiąże się z maleńką klątwą. No więc to życie wieczne, które właśnie uzyskaliście będzie przeklęte. Nigdzie nie jest wspomniane o jaką klątwę chodzi ale to chyba coś większego niż klątwa sprowadzająca na waszą twarz kurzajki. Niektórzy nawet mówią, że przez to naszemu kumplowi Voldemortowi w życiu się nie powiodło (może jego klątwa miała na imię Harry Potter?). W każdym razie jest to haczyk zdecydowanie eliminujący tą metodę uzyskania nieśmiertelności (nie wiem jak wy.. ale ja lubię moje nieprzeklęte życie).
Idąc dalej docieramy do Świętego Graala. Tak jest panie i panowie..
(SPOILER ALERT!!)
zanim Dan Brown odkrył, że Święty Graal to tak naprawdę kobieta
(KONIEC SPOILERA)
ludzie myśleli, że każdy kto wypije z tego kielicha uzyska życie wieczne. Po raz pierwszy na ten pomysł wpadli rycerze Króla Artura, którzy podczas poszukiwań zostali ujęci przez policję pod zarzutem morderstwa (jak to ukazuje świetny film dokumentalny pt. "Monty Python i Święty Graal"). Tam gdzie im się nie powiodło sukces odniósł niejaki Indiana Jones, który z małą pomocą ojca dotarł do miejsca gdzie kielich był przetrzymywany. Szybki łyczek i pyk! mamy nieśmiertelność.
Chyba, że się wybrało zły kielich.
Tradycyjnie haczyk polegał na tym, że aby pozostać nieśmiertelnym trzeba było zostać w świątyni. Żadnego wyłażenia na zewnątrz i cieszenia się życiem wiecznym. Nic z tych rzeczy! Całą wieczność należało spędzić w zatęchłej jaskini gapiąc się na kielichy.. nie dzięki.
Podsumowując.. wiecie jakie wnioski udało mi się wyciągnąć? Jeśli ktoś potrafiłby żyć z tymi wszystkimi haczykami itp. miałby jeden wielki problem: to że nieśmiertelność zazwyczaj trwa w nieskończoność. Wyobraźcie sobie: nie potrafimy zorganizować sobie czegoś do roboty podczas deszczowego popołudnia a co dopiero przez kilka tysiącleci. W sytuację tą idealnie wpisuje się pewien drugoplanowy bohater serii książek Douglasa Adamsa "Autostopem przez Galaktykę": Wowbagger Nieskończenie Przedłużony. Uzyskał on nieśmiertelność w wyniku wypadku z akceleratorem cząsteczek, parą gumek do włosów i płynnym śniadaniem.. zresztą nieważne. Biedaczek nie radził sobie dobrze ze swoim wiecznym życiem dopóki nie znalazł sobie czegoś do roboty - mianowicie postanowił obrazić werbalnie każdą żyjącą istotę w całej historii wszechświata (obraził np Czengis Czana co poskutkowało spaleniem dużych połaci Azji). Więc pomysł na życie wieczne już mam.. teraz potrzebuję je osiągnąć...macie jakieś propozycje?
Cóż.. najlepiej po prostu postanowić nie umierać. Przyznajcie się.. nie wpadliście na to nie? Ten pomysł przyszedł do głowy niejakiemu Hobowi Galdingowi - jednemu z drugoplanowych bohaterów "Sandmana", napisanego przez Neila Gaimana. Otóż Hob stwierdził, że umieramy bo wszyscy inni umierają. Według niego to był pewien rodzaj nawyku, który postanowił rzucić tak jak rzuca się palenie, ćpanie czy picie po ciężkiej imprezie zakończonej kacem gigantem.
Nigdy więcej nie umrę, koniec z umieraniem!
Gdzie jest haczyk pytacie? Otóż nie wystarczy coś powiedzieć żeby to się stało - muszą zaistnieć odpowiednie okoliczności. Na szczęście nie musi to być coś w stylu koniukcji 13 galaktyk tak żeby się ułożyły w wizerunek wkurzonych oczu Songoku. Wystarczy na ten przykład znaleźć się na drodze spaceru Snu i Śmierci - rodzeństwa z rodu Nieskończonych, którzy dla zabawy dali naszemu bohaterowi wieczne życie.
Jeśli tak wygląda Śmierć to muszę się zastanowić czy naprawdę chcę nieśmiertelności.
Co to oznaczało dla pana Galdinga? Zostaje on bogaty, zdobywa żonę, jest pasowany na rycerza, potem popada w niełaskę, jest handlarzem niewolników, bogaci się, rzuca handel niewolnikami, potem prowadza się z córką niewolników, ale wiecie co jest najgorsze? Mimo nieśmiertelności nadal cofa mu się czoło... co to ma być za nieśmiertelność kiedy w jej trakcie i tak trzeba stawić czoła (nomen omen) jednemu z największych lęków mężczyzn?
Nikt nie chce żyć przez milenia z recesywnym czołem więc koniecznie szukajmy dalej. Na tapecie ląduje Ten-którego-imienia-nie-wolno-wymawiać. O rany! ten to dopiero miał fioła na punkcie nieumierania. Czego to on nie wymyślił: podzielił swoją duszę na 7 części i schował ją w horkruksach (nie wiecie co to? MUGOLE! MUGOLE!!), poszukiwał Insygniów Śmierci, chciał odnaleźć Kamień Filozoficzny i pił krew jednorożca i to na tej ostatniej chcę się skupić. Ta oleista, srebrna substancja ma ponoć możliwość zagwarantowania życia wiecznego jeśli się ją wypije.
Oleista, srebrna substancja? Czyżby T-1000 coś ukrywał?
Ale i tutaj mamy do czynienia z małym haczykiem: żeby uzyskać krew jednorożca, trzeba go pierw zabić (wiem, wiem logiczne to bardzo), a morderstwo to wiąże się z maleńką klątwą. No więc to życie wieczne, które właśnie uzyskaliście będzie przeklęte. Nigdzie nie jest wspomniane o jaką klątwę chodzi ale to chyba coś większego niż klątwa sprowadzająca na waszą twarz kurzajki. Niektórzy nawet mówią, że przez to naszemu kumplowi Voldemortowi w życiu się nie powiodło (może jego klątwa miała na imię Harry Potter?). W każdym razie jest to haczyk zdecydowanie eliminujący tą metodę uzyskania nieśmiertelności (nie wiem jak wy.. ale ja lubię moje nieprzeklęte życie).
Idąc dalej docieramy do Świętego Graala. Tak jest panie i panowie..
(SPOILER ALERT!!)
zanim Dan Brown odkrył, że Święty Graal to tak naprawdę kobieta
(KONIEC SPOILERA)
ludzie myśleli, że każdy kto wypije z tego kielicha uzyska życie wieczne. Po raz pierwszy na ten pomysł wpadli rycerze Króla Artura, którzy podczas poszukiwań zostali ujęci przez policję pod zarzutem morderstwa (jak to ukazuje świetny film dokumentalny pt. "Monty Python i Święty Graal"). Tam gdzie im się nie powiodło sukces odniósł niejaki Indiana Jones, który z małą pomocą ojca dotarł do miejsca gdzie kielich był przetrzymywany. Szybki łyczek i pyk! mamy nieśmiertelność.
Chyba, że się wybrało zły kielich.
Tradycyjnie haczyk polegał na tym, że aby pozostać nieśmiertelnym trzeba było zostać w świątyni. Żadnego wyłażenia na zewnątrz i cieszenia się życiem wiecznym. Nic z tych rzeczy! Całą wieczność należało spędzić w zatęchłej jaskini gapiąc się na kielichy.. nie dzięki.
Podsumowując.. wiecie jakie wnioski udało mi się wyciągnąć? Jeśli ktoś potrafiłby żyć z tymi wszystkimi haczykami itp. miałby jeden wielki problem: to że nieśmiertelność zazwyczaj trwa w nieskończoność. Wyobraźcie sobie: nie potrafimy zorganizować sobie czegoś do roboty podczas deszczowego popołudnia a co dopiero przez kilka tysiącleci. W sytuację tą idealnie wpisuje się pewien drugoplanowy bohater serii książek Douglasa Adamsa "Autostopem przez Galaktykę": Wowbagger Nieskończenie Przedłużony. Uzyskał on nieśmiertelność w wyniku wypadku z akceleratorem cząsteczek, parą gumek do włosów i płynnym śniadaniem.. zresztą nieważne. Biedaczek nie radził sobie dobrze ze swoim wiecznym życiem dopóki nie znalazł sobie czegoś do roboty - mianowicie postanowił obrazić werbalnie każdą żyjącą istotę w całej historii wszechświata (obraził np Czengis Czana co poskutkowało spaleniem dużych połaci Azji). Więc pomysł na życie wieczne już mam.. teraz potrzebuję je osiągnąć...macie jakieś propozycje?
poniedziałek, 11 października 2010
Umrzeć na 638 sposobów.
Do napisania tej notatki zainspirował mnie jeden news na pewnej stronce (celowo nie podaję źródeł). Ów wiadomość opisywała jak to przywódca Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (znani też pod nazwą: „Ci lewicowi terroryści, których zakładnicy zostali zabici przypadkiem.”) zginął w swojej bazie w środku dżungli. Victor Suarez, używający pseudonimu Mono Jojoy (nie skomentuję tego.. o nie), siedział sobie bezpiecznie w lesie poza zasięgiem satelitów i rozmyślał kogo by tu porwać, zlinczować i ewentualnie wypuścić (bo oni tacy mili terroryści byli), gdy pojawił się mały problem. Jojoy cierpiał na cukrzycę i przez nią tak opuchły mu stópki, że zamówił nowe specjalne buty. Zamówienie oczywiście przechwyciły kolumbijskie siły specjalne, naszpikowały buty elektroniką i zacierając dłonie wysłały biednemu Mono. Po zlokalizowaniu Jojoy’ego na miejsce wysłano 57 (!!!) samolotów i helikopterów, które zrzuciły na głowy terrorystów 50 bomb.
James Cameron nawet nakręcił o tym film.
W podobny sposób Amerykanie pozbyli się jednego z przywódców Talibów w Afganistanie. Ten biedny staruszek na wózku inwalidzkim musiał się zmierzyć z salwą rakiet z helikoptera bojowego. Te dwie akcje są jednymi z wielu przykładów politycznych zabójstw i skłoniły mnie one by pogrzebać głębiej. Wyniki grzebania zamieszczam poniżej: zacznę pierw od dwóch najbardziej nieudanych zamachów.
Na scenę wkracza Giuseppe Marco Fieschi, który żywił uzasadnioną urazę do króla Ludwika Filipa za wtrącenie na 10 lat do ciupy (żeby nie było – Giuseppe był maksymalnie winny: kradzieże i fałszerstwa były jego domeną). Urażona duma Giuseppego nie pozwalała mu pozostać bezczynnym i gdy nadarzyła się okazja postanowił zamordować króla. Zaczął od przemyślenia następującej kwestii: „jaki jest największy problem zabójców? Że zazwyczaj mają jeden strzał do dyspozycji.” Zatem dziarski Giuseppe postanowił ominąć ten problem przez… połączenie ze sobą 20 broni, myśląc sobie zapewne, że któraś musi trafić. Ustawiwszy swoją Diabelską Maszynę Siejącą Śmierć Na Zawołanie, wymierzył jej 20 luf w stronę króla i odpalił. Oczywiście trafił wszystkich, w tym siebie, oprócz króla i jego rodziny. Rannego Giuseppego znaleziono, wyleczono, osądzono i stracono na gilotynie utwierdzając nas w przekonaniu, że najlepiej mordować na bliski dystans, patrząc wrogu w oczy prawda?
Nawet z klocków lego można zbudować bardziej zabójczą broń.
Cóż.. nie. Przekonał się o tym Richard Lawrence. Kolesiowi nie spodobał się prezydent Stanów Zjednoczonych – Andrew Jackson, więc Richard postanowił go usunąć. Wiecie jaki był powód tej animozji? Richard twierdził, że jego ojciec zginął przez prezydenta i w niczym mu nie przeszkadzał fakt, że ojciec Lawrence’a nigdy nie był w USA i że faktyczna data śmierci ojca różniła się od tej podanej przez Richarda o 9 lat. Tak to bywa jak jest się malarzem i wdycha jakiś szajs. No ale wracając do sedna – pan Mszczący Się Malarz kupił dwa pistolce i przez tygodnie śledził poczynania prezydenta. Wreszcie nadarzyła się okazja i Lawrence ruszył w stronę prezydenta. W zwolnionym tempie wyciągnął pistolety, odciągnął młoteczek rewolwerów, wziął Jacksona na muszkę, wypalił i… chybił dwukrotnie (nie wiem czemu nie strzelał dalej… w końcu rewolwer ma 6 pocisków w komorze). I tu się zaczęły jego problemy: każdy by się zdenerwował, że się do niego strzela więc całkiem wkurzony prezydent ruszył do ataku i zaczął pałować swoją laską niedoszłego zabójcę. Potrzeba było pół tuzina ludzi by powstrzymać prezydenta. Lawrence spędził resztę życia w wariatkowie (no ale tak bywa jak się żąda pieniędzy od prezydenta po to by zostać królem Anglii).
Po tych nieudanych zamachach chcę wam przedstawić jeden udany, ale przy którym zabójcy się zdrowo namęczyli. Panie i panowie: oto prezydent Ekwadoru Gabriel Garcia Moreno znany też jako Stalowe-Jaja Moreno. Jego winą było wprowadzenie katolicyzmu jako religii dominującej i za to grupka zabójców chciała go dopaść. Stało się to przed katedrą w Quito. Uzbrojeni w maczety zabójcy opadli prezydenta niczym muchy świeżą kupę i zaczęli go rąbać. Rozcięli mu gardło, ugodzili w czaszkę, przebili się do mózgu, odcięli mu lewą rękę i prawą dłoń… a koleś dalej stał i rzucał gniewne spojrzenie a w tle prawdopodobnie leciał utwór z „300tu” (SZNUREK). Zdumieni napastnicy szybko się otrząsnęli i zaczęli strzelać – 6 strzałów utkwiło w jego klatce piersiowej. Po tym i po łącznej liczbie 14 cięć Stalowe-Jaja padł wreszcie na ziemię, gdzie w przypływie natchnienia napisał „Bóg nie umiera”.. własną kurna krwią! Tak krwawiącego prezydenta wzięli księża do kościoła gdzie koleś żył jeszcze przez 15 min. 200 lat później Gabriel Moreno odrodził się jako Arnold Schwarzenegger i zagrał w filmie na podstawie jego doświadczeń: „Terminator”.
Dla odmiany dam poważny podpis pod poważnym zdjęciem.
Tak na koniec: wiecie kto przeżył najwięcej zamachów na swoje życie? Nie kto inny jak Wielki Przedwieczny Fidel Castro. Wyobrażacie sobie? Próbowano go zabić 638 razy! Próbowano między innymi: podrzucić mu wybuchające cygaro w nadziei, że rozwali mu twarz; próbowano podłożyć ładunki wybuchowe pod muszlę i pomalować ją na dziko jaskrawe kolory po to by nurkujący Fidel podpłynął bliżej; próbowano nasączyć jego strój do nurkowania grzybem, który sprawiłby, że Castro dostałby jakąś nieprzyjemną chorobę skóry; używano strzykawek ukrytych w długopisach. Wynajęto nawet jego byłą kochankę, która miała podrzucić mu zatrutą pigułkę lecz ta się po prostu rozpuściła. Castro się zorientował, że wysłano ją z misją zabicia go i tak się przejął tym, że jej nie wyszło, że zaoferował jej pistolet. (Co za twardziel.. ah co za twardziel). Na zakończenie dodam, że o Castro i jego nieśmiertelności krąży masa dowcipów w tym ten: Castro dostał na urodziny żółwia z Galapagos, ale nie przyjął go gdy się dowiedział, że żółw może żyć tylko 100 lat. „Taki jest problem ze zwierzętami”, mówi Fidel, „przywiązujesz się do nich a one umierają tak szybko”.
James Cameron nawet nakręcił o tym film.
W podobny sposób Amerykanie pozbyli się jednego z przywódców Talibów w Afganistanie. Ten biedny staruszek na wózku inwalidzkim musiał się zmierzyć z salwą rakiet z helikoptera bojowego. Te dwie akcje są jednymi z wielu przykładów politycznych zabójstw i skłoniły mnie one by pogrzebać głębiej. Wyniki grzebania zamieszczam poniżej: zacznę pierw od dwóch najbardziej nieudanych zamachów.
Na scenę wkracza Giuseppe Marco Fieschi, który żywił uzasadnioną urazę do króla Ludwika Filipa za wtrącenie na 10 lat do ciupy (żeby nie było – Giuseppe był maksymalnie winny: kradzieże i fałszerstwa były jego domeną). Urażona duma Giuseppego nie pozwalała mu pozostać bezczynnym i gdy nadarzyła się okazja postanowił zamordować króla. Zaczął od przemyślenia następującej kwestii: „jaki jest największy problem zabójców? Że zazwyczaj mają jeden strzał do dyspozycji.” Zatem dziarski Giuseppe postanowił ominąć ten problem przez… połączenie ze sobą 20 broni, myśląc sobie zapewne, że któraś musi trafić. Ustawiwszy swoją Diabelską Maszynę Siejącą Śmierć Na Zawołanie, wymierzył jej 20 luf w stronę króla i odpalił. Oczywiście trafił wszystkich, w tym siebie, oprócz króla i jego rodziny. Rannego Giuseppego znaleziono, wyleczono, osądzono i stracono na gilotynie utwierdzając nas w przekonaniu, że najlepiej mordować na bliski dystans, patrząc wrogu w oczy prawda?
Nawet z klocków lego można zbudować bardziej zabójczą broń.
Cóż.. nie. Przekonał się o tym Richard Lawrence. Kolesiowi nie spodobał się prezydent Stanów Zjednoczonych – Andrew Jackson, więc Richard postanowił go usunąć. Wiecie jaki był powód tej animozji? Richard twierdził, że jego ojciec zginął przez prezydenta i w niczym mu nie przeszkadzał fakt, że ojciec Lawrence’a nigdy nie był w USA i że faktyczna data śmierci ojca różniła się od tej podanej przez Richarda o 9 lat. Tak to bywa jak jest się malarzem i wdycha jakiś szajs. No ale wracając do sedna – pan Mszczący Się Malarz kupił dwa pistolce i przez tygodnie śledził poczynania prezydenta. Wreszcie nadarzyła się okazja i Lawrence ruszył w stronę prezydenta. W zwolnionym tempie wyciągnął pistolety, odciągnął młoteczek rewolwerów, wziął Jacksona na muszkę, wypalił i… chybił dwukrotnie (nie wiem czemu nie strzelał dalej… w końcu rewolwer ma 6 pocisków w komorze). I tu się zaczęły jego problemy: każdy by się zdenerwował, że się do niego strzela więc całkiem wkurzony prezydent ruszył do ataku i zaczął pałować swoją laską niedoszłego zabójcę. Potrzeba było pół tuzina ludzi by powstrzymać prezydenta. Lawrence spędził resztę życia w wariatkowie (no ale tak bywa jak się żąda pieniędzy od prezydenta po to by zostać królem Anglii).
Po tych nieudanych zamachach chcę wam przedstawić jeden udany, ale przy którym zabójcy się zdrowo namęczyli. Panie i panowie: oto prezydent Ekwadoru Gabriel Garcia Moreno znany też jako Stalowe-Jaja Moreno. Jego winą było wprowadzenie katolicyzmu jako religii dominującej i za to grupka zabójców chciała go dopaść. Stało się to przed katedrą w Quito. Uzbrojeni w maczety zabójcy opadli prezydenta niczym muchy świeżą kupę i zaczęli go rąbać. Rozcięli mu gardło, ugodzili w czaszkę, przebili się do mózgu, odcięli mu lewą rękę i prawą dłoń… a koleś dalej stał i rzucał gniewne spojrzenie a w tle prawdopodobnie leciał utwór z „300tu” (SZNUREK). Zdumieni napastnicy szybko się otrząsnęli i zaczęli strzelać – 6 strzałów utkwiło w jego klatce piersiowej. Po tym i po łącznej liczbie 14 cięć Stalowe-Jaja padł wreszcie na ziemię, gdzie w przypływie natchnienia napisał „Bóg nie umiera”.. własną kurna krwią! Tak krwawiącego prezydenta wzięli księża do kościoła gdzie koleś żył jeszcze przez 15 min. 200 lat później Gabriel Moreno odrodził się jako Arnold Schwarzenegger i zagrał w filmie na podstawie jego doświadczeń: „Terminator”.
Dla odmiany dam poważny podpis pod poważnym zdjęciem.
Tak na koniec: wiecie kto przeżył najwięcej zamachów na swoje życie? Nie kto inny jak Wielki Przedwieczny Fidel Castro. Wyobrażacie sobie? Próbowano go zabić 638 razy! Próbowano między innymi: podrzucić mu wybuchające cygaro w nadziei, że rozwali mu twarz; próbowano podłożyć ładunki wybuchowe pod muszlę i pomalować ją na dziko jaskrawe kolory po to by nurkujący Fidel podpłynął bliżej; próbowano nasączyć jego strój do nurkowania grzybem, który sprawiłby, że Castro dostałby jakąś nieprzyjemną chorobę skóry; używano strzykawek ukrytych w długopisach. Wynajęto nawet jego byłą kochankę, która miała podrzucić mu zatrutą pigułkę lecz ta się po prostu rozpuściła. Castro się zorientował, że wysłano ją z misją zabicia go i tak się przejął tym, że jej nie wyszło, że zaoferował jej pistolet. (Co za twardziel.. ah co za twardziel). Na zakończenie dodam, że o Castro i jego nieśmiertelności krąży masa dowcipów w tym ten: Castro dostał na urodziny żółwia z Galapagos, ale nie przyjął go gdy się dowiedział, że żółw może żyć tylko 100 lat. „Taki jest problem ze zwierzętami”, mówi Fidel, „przywiązujesz się do nich a one umierają tak szybko”.
poniedziałek, 2 sierpnia 2010
Nazywam się Zigzag, agent Zigzag.
Żyjemy w czasach gdy szpiegostwo zostało pozbawione twarzy i sprowadzone do podpatrywania co nowego wymajstrowali kolesie z konkurencyjnej korporacji i jak im to popsuć. Kurcze, nawet współczesnym filmom o Jamesie Bondzie się oberwało: tyle w nich zostało z powieści szpiegowskiej ile jest mięsa w kiełbasie. Nie zrozumcie mnie źle! „Casino Royale” („Quantum of Solace” łaskawie pomińmy) jest fajnym filmem akcji, ale niestety okazuje się, że Bond został zredukowany do postaci mięśniaka dostarczającego widzom wybuchów, a nie o to przecież w Bondach chodziło nie? Dobra do rzeczy... Ci z was którzy śledzili doniesienia prasowe z ostatniego miesiąca wiedzą, że to co tu wypisuję jest oczywistą podpuchą. Otóż szpiegostwo ma nową twarz! I to jaką!
Przedstawiam państwu Annę Chapman, 28 letnią kobietę-szpiega złapaną ostatnio w USA. Ona i dziewięciu innych byli tzw. uśpionymi agentami, zwerbowanymi przez rosyjskie Służby Wywiadu Zagranicznego, czekającymi na umówiony sygnał by rozpocząć akcje dywersyjne. Po złapaniu przez FBI ta laureatka uczelnianego konkursu na Miss Piękności (studiowała na Uniwersytecie Przyjaźni Narodów w Moskwie… jeśli czegoś nas nauczył Orwell to tego, że jeśli coś ma miłość, przyjaźń, sprawiedliwość w nazwie to znaczy, że robi się tam coś totalnie przeciwnego tym słowom) została deportowana do Moskwy i wszystko by już ucichło gdyby nie fakt, że nasza droga Anka stała się… sławna. Tak jest! Zdjęcia z jej profilu na Facebook’u zostały dosłownie rozkradzione i wydrukowane w każdym liczącym się czasopiśmie (nic tak nie zwiększa nakładu jak ładna buźka przy kontrowersyjnym artykule). Podbiła Youtuba, gdzie krótko po jej aresztowaniu pojawiły się tuziny filmików o niej (rany ona była rosyjskim szpiegiem w 100% - miała nawet słodki rosyjski akcent). Do licha! Wyprodukowano nawet jej lalkę!
Twoja własna naga kobieta-szpieg za jedyne $29.90!
A wiecie co jest najciekawsze? To, że nasza droga Anna dzieli nazwisko z kimś kogo uznaję za największego szpiega na świecie! Eddie Chapman, znany też jako Agent Zigzag (przyrzekam! To nie ja to wymyśliłem!), działał w czasie II Wojny Światowej i zabił Hitlera. No.. prawie. Zrobiłby to gdyby mu pozwolono, ale nie wyprzedzajmy faktów. Chapman w 1940 przesiadywał sobie w więzieniu na wyspie u wybrzeży Francji gdy zgarnęli go naziści. Musicie bowiem wiedzieć, że ten przyjemniaczek był profesjonalnym włamywaczem i łamaczem sejfów wsadzonym do ciupy za włamanie (zanim go złapano zaliczył spektakularną akcję z wyskakiwaniem przez zamknięte okno włącznie). No więc agent Zigzag przekonał Niemców by przyjęli do wywiadu, przeszkolili i zrzucili na spadochronie na teren Wielkiej Brytanii by mógł popełniać straszne akty sabotażu. A co zrobił Chapman? Zaraz po wylądowaniu skierował się na komisariat gdzie powiedział dla kogo pracuje i zaoferował swoje usługi MI5 (to takie brytyjskie CIA z czasów IIWŚ). Wywiad brytyjski sfingował zamach, dzięki czemu Zigzag miał dostąpić zaszczytu wzięcia udziału w wiecu gdzie poznałby Hitlera, gdzie zdetonowałby się prosto w twarz temu wrednemu pokurczowi.
Zigzag nie mógł wiedzieć, że pierwsi dorwali Hitlera komandosi z Bękartów Wojny.
Oczywiście gdy przedstawił swój plan dowódcy ten powiedział, że to by była podróż w jedną stronę dla Chapmana, na co ten odrzekł z rozbrajającą brytyjską flegmą: „Ale za to JAKA podróż!” Przepełniony po uszy patriotyzmem i chęcią zmazania kryminalnej przeszłości Eddie błagał by mu pozwolono to wykonać, lecz sam Winston Churchill, do uszu którego wiadomość o takich planach dotarła, nie wyraził zgody na atak gdyż Wielka Brytania miała długoterminową politykę niemordowania głów państw (w tym momencie ręce opadają). Chapman wrócił więc do Niemiec gdzie został nagrodzony Żelaznym Krzyżem za „niesamowite oddanie i sukces”, dostał 110 000 marek niemieckich i własny jacht po czym został odesłany by informować o skutkach bombardowań rakietami V1. W tym momencie Chapman uratował setki istnień gdyż jako koordynator bombardowań podawał złe namiary.
Taka oto jest historia jednego z największych szpiegów w historii. Koleś przekonał Niemców, że jest po ich stronie i jeszcze dostał za to medal (jako pierwszy brytol od 70ciu lat)! Naprawdę trzeba mieć jaja ze stali, żeby dokonać czegoś takiego, nie wspominając o planowanym zamachu samobójczym, który traktował z taką nonszalancją jak wyprawę na herbatkę albo do pubu. Jak napisał o nim jeden z oficerów MI5: „Chapman kochał siebie samego, kochał przygody i kochał swój kraj, w tej właśnie kolejności.” Niezły materiał na film co nie? Cóż.. jeden już powstał, a za remake zabiera się nie kto inny niż Tom Hanks. Pozostaje nam czekać!
Przedstawiam państwu Annę Chapman, 28 letnią kobietę-szpiega złapaną ostatnio w USA. Ona i dziewięciu innych byli tzw. uśpionymi agentami, zwerbowanymi przez rosyjskie Służby Wywiadu Zagranicznego, czekającymi na umówiony sygnał by rozpocząć akcje dywersyjne. Po złapaniu przez FBI ta laureatka uczelnianego konkursu na Miss Piękności (studiowała na Uniwersytecie Przyjaźni Narodów w Moskwie… jeśli czegoś nas nauczył Orwell to tego, że jeśli coś ma miłość, przyjaźń, sprawiedliwość w nazwie to znaczy, że robi się tam coś totalnie przeciwnego tym słowom) została deportowana do Moskwy i wszystko by już ucichło gdyby nie fakt, że nasza droga Anka stała się… sławna. Tak jest! Zdjęcia z jej profilu na Facebook’u zostały dosłownie rozkradzione i wydrukowane w każdym liczącym się czasopiśmie (nic tak nie zwiększa nakładu jak ładna buźka przy kontrowersyjnym artykule). Podbiła Youtuba, gdzie krótko po jej aresztowaniu pojawiły się tuziny filmików o niej (rany ona była rosyjskim szpiegiem w 100% - miała nawet słodki rosyjski akcent). Do licha! Wyprodukowano nawet jej lalkę!
Twoja własna naga kobieta-szpieg za jedyne $29.90!
A wiecie co jest najciekawsze? To, że nasza droga Anna dzieli nazwisko z kimś kogo uznaję za największego szpiega na świecie! Eddie Chapman, znany też jako Agent Zigzag (przyrzekam! To nie ja to wymyśliłem!), działał w czasie II Wojny Światowej i zabił Hitlera. No.. prawie. Zrobiłby to gdyby mu pozwolono, ale nie wyprzedzajmy faktów. Chapman w 1940 przesiadywał sobie w więzieniu na wyspie u wybrzeży Francji gdy zgarnęli go naziści. Musicie bowiem wiedzieć, że ten przyjemniaczek był profesjonalnym włamywaczem i łamaczem sejfów wsadzonym do ciupy za włamanie (zanim go złapano zaliczył spektakularną akcję z wyskakiwaniem przez zamknięte okno włącznie). No więc agent Zigzag przekonał Niemców by przyjęli do wywiadu, przeszkolili i zrzucili na spadochronie na teren Wielkiej Brytanii by mógł popełniać straszne akty sabotażu. A co zrobił Chapman? Zaraz po wylądowaniu skierował się na komisariat gdzie powiedział dla kogo pracuje i zaoferował swoje usługi MI5 (to takie brytyjskie CIA z czasów IIWŚ). Wywiad brytyjski sfingował zamach, dzięki czemu Zigzag miał dostąpić zaszczytu wzięcia udziału w wiecu gdzie poznałby Hitlera, gdzie zdetonowałby się prosto w twarz temu wrednemu pokurczowi.
Zigzag nie mógł wiedzieć, że pierwsi dorwali Hitlera komandosi z Bękartów Wojny.
Oczywiście gdy przedstawił swój plan dowódcy ten powiedział, że to by była podróż w jedną stronę dla Chapmana, na co ten odrzekł z rozbrajającą brytyjską flegmą: „Ale za to JAKA podróż!” Przepełniony po uszy patriotyzmem i chęcią zmazania kryminalnej przeszłości Eddie błagał by mu pozwolono to wykonać, lecz sam Winston Churchill, do uszu którego wiadomość o takich planach dotarła, nie wyraził zgody na atak gdyż Wielka Brytania miała długoterminową politykę niemordowania głów państw (w tym momencie ręce opadają). Chapman wrócił więc do Niemiec gdzie został nagrodzony Żelaznym Krzyżem za „niesamowite oddanie i sukces”, dostał 110 000 marek niemieckich i własny jacht po czym został odesłany by informować o skutkach bombardowań rakietami V1. W tym momencie Chapman uratował setki istnień gdyż jako koordynator bombardowań podawał złe namiary.
Taka oto jest historia jednego z największych szpiegów w historii. Koleś przekonał Niemców, że jest po ich stronie i jeszcze dostał za to medal (jako pierwszy brytol od 70ciu lat)! Naprawdę trzeba mieć jaja ze stali, żeby dokonać czegoś takiego, nie wspominając o planowanym zamachu samobójczym, który traktował z taką nonszalancją jak wyprawę na herbatkę albo do pubu. Jak napisał o nim jeden z oficerów MI5: „Chapman kochał siebie samego, kochał przygody i kochał swój kraj, w tej właśnie kolejności.” Niezły materiał na film co nie? Cóż.. jeden już powstał, a za remake zabiera się nie kto inny niż Tom Hanks. Pozostaje nam czekać!
poniedziałek, 26 lipca 2010
Anty-fan polskiej kultury zabiera głos.
Nigdy się nie kryłem z tym, że nie lubię wytworów polskiej kultury. Dzisiejszej polskiej muzyki po prostu nie daję rady słuchać bez odruchów wymiotnych, przebywanie w pobliżu sali kinowej gdzie grają kolejne polskie romansidło przyprawia mnie o dreszcze, a czytanie lektur polskich autorów sprawia, że mam wysypkę. Nie zrozumcie mnie źle: wśród zalewu chłamu i tandety staram się wyszukać naprawdę wartościowe przejawy polskości ale jest to okropnie trudne zadanie. Więc, myślę sobie, może to ze mną coś nie tak? Na ten przykład: wszyscy inni wychwalali „33 sceny z życia”, podczas gdy ja szukałem czegoś ostrego by skrócić swe męki podczas oglądania tego potworka(niestety nie znalazłem). Ale wiecie co? Nie ja jestem tutaj szajbnięty! To coś z polakami-artystami jest nie tak!
Jako naród lubujemy się w „uartystycznianiu” i nadawaniu wymiaru duchowego czemukolwiek. Częste są sytuacje gdy ktoś bierze do ręki aparat, strzela zdjęcia śmietnika i pisze pod nim egzystencjalne wiersze. Otóż moi drodzy: to nie jest sztuka! Tak samo sztuką nie jest to co mam zamiar pokazać wam poniżej i co mnie skłoniło do otwarcia woreczka z żółcią i wylania go w postaci tego wpisu. Kiedyś (lata 70-80te) Polacy uwielbiali przerabiać plakaty filmowe tak by dopasować je do naszych narodowych wymagań (przynajmniej tak mi się wydaje, bo innego wytłumaczenia dlaczego te ohydy powstały znaleźć nie mogłem). Poniżej przedstawiam pięć z nich, które mnie po prostu wybiły z rytmu, zjadły, przetrawiły i wydaliły pozostawiając niesmak w ustach. Ale dosyć pitolenia! Oto one:
Ach tak.. 8 pasażer „Nostromo”. Patrząc na ten plakat od razu wiem o czym jest film. Żebro-macko-twarz z kosmosu próbuje zahipnotyzować siedmiu pozostałych pasażerów feralnego statku kosmicznego, używając pięknych błękitnych oczu. I jeszcze to hasło: „nikt nie może usłyszeć twego krzyku!” No raczej.. skoro potwory (a może to jest jakiś człowiek?!) nie mają buzi to jak mogą krzyczeć? Ale przynajmniej ten plakat informuje nas jakich treści możemy się spodziewać w filmie. Będzie to horror. A skąd to wiadomo? Bo przerażającym przeżyciem jest patrzeć na ten plakat.
O w mordę! Zawsze chciałem obejrzeć film o rudym białasie na LSD (to stąd te dziwne plamki wokół jego głowy) wystrzeliwanym w kosmos! Że co? Słucham? To 5ty epizod Gwiezdnych Wojen? Ech.. a już myślałem, że to będzie coś ciekawego. Genialny jest ten plakat a już w szczególności to, że nigdzie nie jest zaznaczone, że to kolejna część tej kosmicznej sagi. W całej historii wszechświata nie było bardziej wprowadzającego w błąd plakatu filmu Sci-Fi. A nie.. czekajcie..
Rety.. ten plakat jest nawet ciężko skomentować. Wygląda trochę jak mokry sen Andrzeja Mleczki, tyle że pozbawiony jakiegokolwiek śmiesznego elementu. Wiecie o czym jest film? Dwie inteligentne małpy z przyszłości (obie z doktoratami) przybywają by ostrzec Ziemian o nadchodzącej zagładzie ludzkości w wyniku wojen atomowych jakie się będą toczyły w niedalekiej przyszłości. W życiu bym tego nie wyczytał z tego plakatu. Panie Autorze Tego Plakatu: jesteś chorym człowiekiem. Chorym!
Czyżby jakaś nowa część Indiany Jonesa, w której to szelmowski doktor musi się zmierzyć z mitami Cthulhu? Nie.. to plakat pierwszego filmu zrobiony przez Polaka. Rozmowa autora z pracodawcą pewnie przebiegała tak: „Zobacz jaka czacha mi się wczoraj śniła!”; „Ale czaderska! Wiesz co? Gdybyśmy dorzucili kilka otworów wagino-podobnych w tle to byłby super plakat!”. Zgroza, zgroza, zgroza.
A ten film jest z kolei o kolei. Uciekający pociąg z więzienia na Alasce z uciekającymi uciekinierami na pokładzie wymyka się spod kontroli. A plakat? Wygląda jakby Obcy z „8 Pasażera Nostromo” kopulował z Kojakiem dając na świat oszalałego ze wściekłości pasożyta jelitowego. Nie wiem co brał autor tego plakatu ale pewne jest, że mocniejszych narkotyków już chyba nie znajdzie.
To by było na tyle. Mam nadzieję, że to był wystarczający argument przeciwko „uartystycznianiu” pewnych rzeczy. Gdyby polska kultura miała postać cielesną właśnie by zarobiła ode mnie fangę w buźkę. Nie ważne czy byłaby kobietą czy nie. Ważne żeby się ocknęła i przestała wydawać na świat chłam!
Jako naród lubujemy się w „uartystycznianiu” i nadawaniu wymiaru duchowego czemukolwiek. Częste są sytuacje gdy ktoś bierze do ręki aparat, strzela zdjęcia śmietnika i pisze pod nim egzystencjalne wiersze. Otóż moi drodzy: to nie jest sztuka! Tak samo sztuką nie jest to co mam zamiar pokazać wam poniżej i co mnie skłoniło do otwarcia woreczka z żółcią i wylania go w postaci tego wpisu. Kiedyś (lata 70-80te) Polacy uwielbiali przerabiać plakaty filmowe tak by dopasować je do naszych narodowych wymagań (przynajmniej tak mi się wydaje, bo innego wytłumaczenia dlaczego te ohydy powstały znaleźć nie mogłem). Poniżej przedstawiam pięć z nich, które mnie po prostu wybiły z rytmu, zjadły, przetrawiły i wydaliły pozostawiając niesmak w ustach. Ale dosyć pitolenia! Oto one:
Ach tak.. 8 pasażer „Nostromo”. Patrząc na ten plakat od razu wiem o czym jest film. Żebro-macko-twarz z kosmosu próbuje zahipnotyzować siedmiu pozostałych pasażerów feralnego statku kosmicznego, używając pięknych błękitnych oczu. I jeszcze to hasło: „nikt nie może usłyszeć twego krzyku!” No raczej.. skoro potwory (a może to jest jakiś człowiek?!) nie mają buzi to jak mogą krzyczeć? Ale przynajmniej ten plakat informuje nas jakich treści możemy się spodziewać w filmie. Będzie to horror. A skąd to wiadomo? Bo przerażającym przeżyciem jest patrzeć na ten plakat.
O w mordę! Zawsze chciałem obejrzeć film o rudym białasie na LSD (to stąd te dziwne plamki wokół jego głowy) wystrzeliwanym w kosmos! Że co? Słucham? To 5ty epizod Gwiezdnych Wojen? Ech.. a już myślałem, że to będzie coś ciekawego. Genialny jest ten plakat a już w szczególności to, że nigdzie nie jest zaznaczone, że to kolejna część tej kosmicznej sagi. W całej historii wszechświata nie było bardziej wprowadzającego w błąd plakatu filmu Sci-Fi. A nie.. czekajcie..
Rety.. ten plakat jest nawet ciężko skomentować. Wygląda trochę jak mokry sen Andrzeja Mleczki, tyle że pozbawiony jakiegokolwiek śmiesznego elementu. Wiecie o czym jest film? Dwie inteligentne małpy z przyszłości (obie z doktoratami) przybywają by ostrzec Ziemian o nadchodzącej zagładzie ludzkości w wyniku wojen atomowych jakie się będą toczyły w niedalekiej przyszłości. W życiu bym tego nie wyczytał z tego plakatu. Panie Autorze Tego Plakatu: jesteś chorym człowiekiem. Chorym!
Czyżby jakaś nowa część Indiany Jonesa, w której to szelmowski doktor musi się zmierzyć z mitami Cthulhu? Nie.. to plakat pierwszego filmu zrobiony przez Polaka. Rozmowa autora z pracodawcą pewnie przebiegała tak: „Zobacz jaka czacha mi się wczoraj śniła!”; „Ale czaderska! Wiesz co? Gdybyśmy dorzucili kilka otworów wagino-podobnych w tle to byłby super plakat!”. Zgroza, zgroza, zgroza.
A ten film jest z kolei o kolei. Uciekający pociąg z więzienia na Alasce z uciekającymi uciekinierami na pokładzie wymyka się spod kontroli. A plakat? Wygląda jakby Obcy z „8 Pasażera Nostromo” kopulował z Kojakiem dając na świat oszalałego ze wściekłości pasożyta jelitowego. Nie wiem co brał autor tego plakatu ale pewne jest, że mocniejszych narkotyków już chyba nie znajdzie.
To by było na tyle. Mam nadzieję, że to był wystarczający argument przeciwko „uartystycznianiu” pewnych rzeczy. Gdyby polska kultura miała postać cielesną właśnie by zarobiła ode mnie fangę w buźkę. Nie ważne czy byłaby kobietą czy nie. Ważne żeby się ocknęła i przestała wydawać na świat chłam!
poniedziałek, 19 lipca 2010
- Wrócę w ciągu 5-6 dni. - Wrócisz w 5-6 kawałkach!
Nasz świat ciągle stawia czoła różnym zagrożeniom: a to BP postanawia urozmaicić Zatokę Meksykańską przez wylanie do niej ropy, a to różni panowie z ręcznikami na głowach próbują wjechać jeepem przez drzwi główne na lotnisku w Glasgow (ta okładka mówi wszystko: http://seriouslulz.com/wp-content/uploads/2009/05/1242885695307-570x733.jpg), a to Matka Natura robi nam zbiorowe Kamehameha. Dużo tego. Ale wiecie co by było jeszcze straszniejsze? Gdyby ktoś wypuścił w mieście Raptory.
Chyba wszyscy widzieli film dokumentalny pt. „Jurrasic Park” prawda? Tam po raz pierwszy zostało utrwalone na taśmie (a potem wyświetlane w kinach ku przestrodze) co potrafią zrobić te gady z grupką ludzi, którzy nie doceniają tych dwunożnych maszyn do zabijania. Ktoś pewnie powie, że to niemożliwe żeby Raptory znalazły się w mieście, że nikt nie jest na tyle szalony by je rozmnażać w zaludnionych miejscach. No cóż.. podobne rzeczy się już zdarzały. Niejaki Enrico Fermi zbudował pierwszy (eksperymentalny!) reaktor atomowy na boisku do squasha w centrum Chicago. No dobra: do rzeczy! Z czym mamy tu dokładnie do czynienia i, co ważniejsze, jak przeżyć wiedząc, że te dranie się panoszą po Waszym mieście?
"Sniff sniff.. czuję świeże mięsko Henry!"
Raptor to: inteligentny (czasami nawet inteligentniejszy od niektórych ludzi), posiadający fantastycznie rozbudowany zmysł węchu, olbrzymie szpony (12 śmiercionośnych centymetrów) i ostre zęby, rozwijający prędkość do 25 m/s, nie czujący strachu ani litości gadzi terminator. Dla porównania: jakie są przewagi ludzi? Kciuki, możliwości stosowania technologii i umiejętność wspinania się po drabinkach. Aha… no i potrafimy czuć strach, ale to chyba żadna przewaga.
Zatem jak się przed nimi bronić w środowisku miejskim? Cóż jest to łatwiejsze niż w lesie bowiem inni ludzie (najlepiej Ci którzy nie czytali tego poradnika) będą pożywką dla polujących Raptorów, podczas gdy Wy moi wierni czytelnicy będziecie mogli uciekać gdzie pieprz rośnie (chociaż bezpieczniej by było w stronę najbliższego sklepu z bronią). W ŻADNYM WYPADKU NIE WCHODŹCIE NA DRZEWA. Te dranie mogą z miejsca wyskakiwać na wysokość 9 metrów! Gdy okaże się że spostrzegł was jeden z tych gnojków jedyne co możecie zrobić to położyć się na ziemi i czekać na bolesną, ciągnącą się śmierć. Te dupki bowiem polują w stadach i gdy widzicie jednego przed sobą możecie być pewni, że zaraz z innych stron rzucą się na was dwa inne. Chcecie bohatersko walczyć z nimi do ostatniej kropli krwi? Proszę bardzo! Odwleczecie tylko chwilę waszej śmierci o te 2-3 sekundy.
Jak widać jestem uznanym specjalistą w dziedzinie Raptorowego survivalu.
Więc co robić? Musicie szukać najbliższego środka transportu (ale nie autobusu: duże okna – duże prawdopodobieństwo posiadania gadzich pasażerów na gapę), wciśnięcie gazu do dechy i niemyślenie o żadnych krewnych gdyż przez coś takiego byście się tylko niepotrzebnie narażali. Innym wyjściem jest zabarykadowanie się w wieżowcu i czekanie na ratunek na dachu po uprzednim rozmontowaniu maszyny ze słodyczami. Ale nawet będąc w budynku trzeba się mieć na baczności. Chociaż i to może być zbyteczne, ponieważ jeśli Raptor jest w pobliżu to i tak będzie wiedział gdzie jesteście. W każdym razie trzeba: unikać okien, parterów i klatek schodowych. Koniecznie trzeba zamykać (NA KLUCZ) każde drzwi bo, jak nauczył nas „Jurassic Park”, Raptory umieją je otwierać. Po zapewnieniu sobie schronienia pozostaje mieć nadzieję, że rząd nie prowadzi kontrolowanych doświadczeń z wypuszczaniem Raptorów w mieście i że przyjdzie wam z pomocą. Pod żadnym pozorem nie wolno wam polować na te gady, nawet posiadając znaczną siłę ogniową. To Raptor jest tutaj na polowaniu!
Podsumowując: Raptory są zabójcze. Jeśli nie przeczytaliście tego to umrzecie. Jeśli tak to ten poradnik daje wam jakieś 32% szans na przetrwanie ataku Raptora. Powodzenia!
Promocyjna plakietka do wydrukowania.
Chyba wszyscy widzieli film dokumentalny pt. „Jurrasic Park” prawda? Tam po raz pierwszy zostało utrwalone na taśmie (a potem wyświetlane w kinach ku przestrodze) co potrafią zrobić te gady z grupką ludzi, którzy nie doceniają tych dwunożnych maszyn do zabijania. Ktoś pewnie powie, że to niemożliwe żeby Raptory znalazły się w mieście, że nikt nie jest na tyle szalony by je rozmnażać w zaludnionych miejscach. No cóż.. podobne rzeczy się już zdarzały. Niejaki Enrico Fermi zbudował pierwszy (eksperymentalny!) reaktor atomowy na boisku do squasha w centrum Chicago. No dobra: do rzeczy! Z czym mamy tu dokładnie do czynienia i, co ważniejsze, jak przeżyć wiedząc, że te dranie się panoszą po Waszym mieście?
"Sniff sniff.. czuję świeże mięsko Henry!"
Raptor to: inteligentny (czasami nawet inteligentniejszy od niektórych ludzi), posiadający fantastycznie rozbudowany zmysł węchu, olbrzymie szpony (12 śmiercionośnych centymetrów) i ostre zęby, rozwijający prędkość do 25 m/s, nie czujący strachu ani litości gadzi terminator. Dla porównania: jakie są przewagi ludzi? Kciuki, możliwości stosowania technologii i umiejętność wspinania się po drabinkach. Aha… no i potrafimy czuć strach, ale to chyba żadna przewaga.
Zatem jak się przed nimi bronić w środowisku miejskim? Cóż jest to łatwiejsze niż w lesie bowiem inni ludzie (najlepiej Ci którzy nie czytali tego poradnika) będą pożywką dla polujących Raptorów, podczas gdy Wy moi wierni czytelnicy będziecie mogli uciekać gdzie pieprz rośnie (chociaż bezpieczniej by było w stronę najbliższego sklepu z bronią). W ŻADNYM WYPADKU NIE WCHODŹCIE NA DRZEWA. Te dranie mogą z miejsca wyskakiwać na wysokość 9 metrów! Gdy okaże się że spostrzegł was jeden z tych gnojków jedyne co możecie zrobić to położyć się na ziemi i czekać na bolesną, ciągnącą się śmierć. Te dupki bowiem polują w stadach i gdy widzicie jednego przed sobą możecie być pewni, że zaraz z innych stron rzucą się na was dwa inne. Chcecie bohatersko walczyć z nimi do ostatniej kropli krwi? Proszę bardzo! Odwleczecie tylko chwilę waszej śmierci o te 2-3 sekundy.
Jak widać jestem uznanym specjalistą w dziedzinie Raptorowego survivalu.
Więc co robić? Musicie szukać najbliższego środka transportu (ale nie autobusu: duże okna – duże prawdopodobieństwo posiadania gadzich pasażerów na gapę), wciśnięcie gazu do dechy i niemyślenie o żadnych krewnych gdyż przez coś takiego byście się tylko niepotrzebnie narażali. Innym wyjściem jest zabarykadowanie się w wieżowcu i czekanie na ratunek na dachu po uprzednim rozmontowaniu maszyny ze słodyczami. Ale nawet będąc w budynku trzeba się mieć na baczności. Chociaż i to może być zbyteczne, ponieważ jeśli Raptor jest w pobliżu to i tak będzie wiedział gdzie jesteście. W każdym razie trzeba: unikać okien, parterów i klatek schodowych. Koniecznie trzeba zamykać (NA KLUCZ) każde drzwi bo, jak nauczył nas „Jurassic Park”, Raptory umieją je otwierać. Po zapewnieniu sobie schronienia pozostaje mieć nadzieję, że rząd nie prowadzi kontrolowanych doświadczeń z wypuszczaniem Raptorów w mieście i że przyjdzie wam z pomocą. Pod żadnym pozorem nie wolno wam polować na te gady, nawet posiadając znaczną siłę ogniową. To Raptor jest tutaj na polowaniu!
Podsumowując: Raptory są zabójcze. Jeśli nie przeczytaliście tego to umrzecie. Jeśli tak to ten poradnik daje wam jakieś 32% szans na przetrwanie ataku Raptora. Powodzenia!
Promocyjna plakietka do wydrukowania.
czwartek, 8 lipca 2010
„Tu jest napisane, że piorun uderzył w wieżę w przyszłą sobotę o 22:04”
Ostatnio spędziłem trochę czasu zastanawiając się nad pewnym ciekawym aczkolwiek eksploatowanym do granic możliwości tematem. Nie ma takiego medium na świecie, które nie nawiązało kiedykolwiek do niego. Już w VI w. p.n.e. wspominała o tym mitologia Hindusów, a dziś jest powielany np. przez brytolski serial Dr Who. Próby okiełznania tego tematu często spełzały na niczym, dając nam ultra nielogiczne potworki. Tylko niektórym się udało ustrzec wielkich błędów a wśród nich znajduje się jeden z najlepszych filmów Sci-Fi. Wiecie już o co chodzi? Nie? To mała podpowiedź: co się rozpędza do 88 mil na godzinę i potem znika zostawiając dwa płomieniste ślady?
Większej podpowiedzi chyba nie trzeba?
Zatem do rzeczy. W trakcie swoich rozważań doszedłem do wniosku, że są trzy ciekawe cechy podróży w czasie, o których rzadko kiedy (lub w ogóle) się nie mówi. Na pierwszy ogień idzie niezmienialność przyszłości i przeszłości. Tak wiem wydaje się to absurdalne bo każdy film karmi nas hasłami w stylu: „nawet jeśli zabijesz tego jednego komara to Twoja matka się nie urodzi i wszechświat wybuchnie.” Czy coś w tym stylu. Nie musi być to prawdą bowiem jedna z teorii głosi, że małe, nic nie znaczące wydarzenia mogą zostać zmienione lecz by wpłynąć na te większe trzeba się naprawdę wysilić. Przykłady?
Proszę bardzo: Twój ulubiony piesek ginie w wypadku podczas koszenia trawy. Więc co robisz? Wsiadasz do swojej budki telefonicznej/tostera/wanny/samochodu/wyspy/pamiętnika (wszystkie te przedmioty były wykorzystane jako wehikuły czasu w popkulturze), które sam skonstruowałeś by uratować pieska i lecisz w przeszłość. Oczywiście ratujesz go, lecz chwilę później on znowu ginie rozjechany przez ciężarówkę, a Ty niezłomnie cofasz się w przeszłość i kupujesz smycz by pupilek nie zginął pod kołami. Ale on uparcie znowu kopie w kalendarz. Czemu? Bo gdyby nie śmierć cholernego sierściucha nigdy by nie powstał wehikuł czasu by ocalić biednego pieska. Zatem według tej teorii wszechświat „wymusza” dzianie się pewnych wydarzeń i na nic się zdadzą nasze starania by to zmienić.
Inaczej sprawa ma się z przeciwstawną teorią o mega czułości i zamienialności czasu (tak tutaj pasuje to stwierdzenie z komarem). Wyobraźcie sobie, że dostajecie urządzenie, które pozwala wam zerknąć tylko na chwilkę w przyszłość bez żadnej fizycznej ingerencji. Szybki Look tak zwany. I w tej przyszłości widzicie siebie, który wygrał w Totolotka ogromną ilość $$$. I tu pojawia się problem bo wystarczy, że macie świadomość wygranej w przyszłości by owej wygranej nie zdobyć. Czemu? Bo będziecie się starali ze wszystkich sił przewidzieć KIEDY, lub GDZIE dokładnie tą wygraną dostaniecie i przez to możecie się rozminąć z prawdziwym miejscem i czasem gdzie ją powinniście dostać. Trochę to zakręcone ale ten przykład może się też rozwinąć w coś co nazywamy Paradoksem Ontologicznym.
Trochę zmieńmy sytuację. Używacie Szybkiego Look’a™ i widzicie gdzie i kiedy i jak wygrywacie kupę siana. Zatem czekacie na ten dzień i gdy nadchodzi robicie wszystko tak jak należy, gdy w tym samym czasie wy z przeszłości podglądacie was z teraźniejszości i przeszłe wy planuje robić to samo. Historia powtarza się do końca wszechświata i wszystko byłoby okej, tylko jest jeden problem: ktoś to musiał zacząć nie? Ale który? Skoro każde wasze wcielenie wiedziało jakie numerki wklepać bo podglądało wasze inne wcielenie? W tym momencie wszechświat wybucha.
”Następny wszechświat będzie miał wyłączoną funkcję podróży w czasie”
– Bóg
Kolejnym problemem, o którym absolutnie nikt nie mówi jest to, że każdy wehikuł czasu musi też poruszać się w przestrzeni. Na początku gdy o tym myślałem doszedłem do wniosku, że przecież Ziemia się porusza względem słońca prawda? Zatem chcąc się przenieść w przeszłość/przyszłość musielibyśmy znać dokładne położenie naszej planety tamtego dnia. Różnica np. 30 cm miała by katastrofalne konsekwencje – nikt nie chce wylądować w przeszłości po kolana w asfalcie co nie? Ale teraz jak to piszę dotarło do mnie jeszcze jedno: wszechświat się rozszerza i wszystko się w nim porusza względem wszystkiego, więc orbita Ziemi też nie znajduje się w stałym miejscu i to też trzeba by uwzględnić w obliczeniach. (Ci którzy myślą, że Ziemia jest pępkiem wszechświata: uspokajam, że to co tu wypisuję to tylko zły sen i tego tak naprawdę nie ma).
Uff na dzisiaj to by było na tyle. Temat jest praktycznie niewyczerpalny i kiedyś na pewno do niego wrócę a na dowidzenia zapraszam do zapoznania się z komiksem, który po części był inspiracją do powyższych rozważań. Howgh!
Większej podpowiedzi chyba nie trzeba?
Zatem do rzeczy. W trakcie swoich rozważań doszedłem do wniosku, że są trzy ciekawe cechy podróży w czasie, o których rzadko kiedy (lub w ogóle) się nie mówi. Na pierwszy ogień idzie niezmienialność przyszłości i przeszłości. Tak wiem wydaje się to absurdalne bo każdy film karmi nas hasłami w stylu: „nawet jeśli zabijesz tego jednego komara to Twoja matka się nie urodzi i wszechświat wybuchnie.” Czy coś w tym stylu. Nie musi być to prawdą bowiem jedna z teorii głosi, że małe, nic nie znaczące wydarzenia mogą zostać zmienione lecz by wpłynąć na te większe trzeba się naprawdę wysilić. Przykłady?
Proszę bardzo: Twój ulubiony piesek ginie w wypadku podczas koszenia trawy. Więc co robisz? Wsiadasz do swojej budki telefonicznej/tostera/wanny/samochodu/wyspy/pamiętnika (wszystkie te przedmioty były wykorzystane jako wehikuły czasu w popkulturze), które sam skonstruowałeś by uratować pieska i lecisz w przeszłość. Oczywiście ratujesz go, lecz chwilę później on znowu ginie rozjechany przez ciężarówkę, a Ty niezłomnie cofasz się w przeszłość i kupujesz smycz by pupilek nie zginął pod kołami. Ale on uparcie znowu kopie w kalendarz. Czemu? Bo gdyby nie śmierć cholernego sierściucha nigdy by nie powstał wehikuł czasu by ocalić biednego pieska. Zatem według tej teorii wszechświat „wymusza” dzianie się pewnych wydarzeń i na nic się zdadzą nasze starania by to zmienić.
Inaczej sprawa ma się z przeciwstawną teorią o mega czułości i zamienialności czasu (tak tutaj pasuje to stwierdzenie z komarem). Wyobraźcie sobie, że dostajecie urządzenie, które pozwala wam zerknąć tylko na chwilkę w przyszłość bez żadnej fizycznej ingerencji. Szybki Look tak zwany. I w tej przyszłości widzicie siebie, który wygrał w Totolotka ogromną ilość $$$. I tu pojawia się problem bo wystarczy, że macie świadomość wygranej w przyszłości by owej wygranej nie zdobyć. Czemu? Bo będziecie się starali ze wszystkich sił przewidzieć KIEDY, lub GDZIE dokładnie tą wygraną dostaniecie i przez to możecie się rozminąć z prawdziwym miejscem i czasem gdzie ją powinniście dostać. Trochę to zakręcone ale ten przykład może się też rozwinąć w coś co nazywamy Paradoksem Ontologicznym.
Trochę zmieńmy sytuację. Używacie Szybkiego Look’a™ i widzicie gdzie i kiedy i jak wygrywacie kupę siana. Zatem czekacie na ten dzień i gdy nadchodzi robicie wszystko tak jak należy, gdy w tym samym czasie wy z przeszłości podglądacie was z teraźniejszości i przeszłe wy planuje robić to samo. Historia powtarza się do końca wszechświata i wszystko byłoby okej, tylko jest jeden problem: ktoś to musiał zacząć nie? Ale który? Skoro każde wasze wcielenie wiedziało jakie numerki wklepać bo podglądało wasze inne wcielenie? W tym momencie wszechświat wybucha.
”Następny wszechświat będzie miał wyłączoną funkcję podróży w czasie”
– Bóg
Kolejnym problemem, o którym absolutnie nikt nie mówi jest to, że każdy wehikuł czasu musi też poruszać się w przestrzeni. Na początku gdy o tym myślałem doszedłem do wniosku, że przecież Ziemia się porusza względem słońca prawda? Zatem chcąc się przenieść w przeszłość/przyszłość musielibyśmy znać dokładne położenie naszej planety tamtego dnia. Różnica np. 30 cm miała by katastrofalne konsekwencje – nikt nie chce wylądować w przeszłości po kolana w asfalcie co nie? Ale teraz jak to piszę dotarło do mnie jeszcze jedno: wszechświat się rozszerza i wszystko się w nim porusza względem wszystkiego, więc orbita Ziemi też nie znajduje się w stałym miejscu i to też trzeba by uwzględnić w obliczeniach. (Ci którzy myślą, że Ziemia jest pępkiem wszechświata: uspokajam, że to co tu wypisuję to tylko zły sen i tego tak naprawdę nie ma).
Uff na dzisiaj to by było na tyle. Temat jest praktycznie niewyczerpalny i kiedyś na pewno do niego wrócę a na dowidzenia zapraszam do zapoznania się z komiksem, który po części był inspiracją do powyższych rozważań. Howgh!
niedziela, 20 czerwca 2010
TOP 5 trailerów.
Też tak macie czasami, że oglądacie jakiś filmik w necie i w pewnym momencie przechodzą was ciarki bo jest w nim jakaś niesamowita scena/muzyka/zdanie? Każdy z nas prawdopodobnie ma swoje "włączniki" ciarek i reaguje w ten sposób na coś innego. Pamiętam jak kiedyś brat puścił mi jakieś nagranie techno i mówi: "stary ale ciary mnie przechodzą" a ja zupełnie nic nie czułem. Zatem - kwestia gustu ot co. Dlatego dziś chciałem wam pokazać moje TOP 5 prywatnych i totalnie subiektywnych "ciaro-włączników" w formie trailerów do gier. Zadziwiające, że 3 z nich pochodzą z gier związanych ze światem Gwiezdnych Wojen... przypadek? Aha.. na koniec tego przydługiego wstępu: polecam oglądanie tych filmików w rozdzielczości 720p. Będą się długo wgrywały ale mówię wam: WARTO!
MIEJSCE 5: Star Wars: The Old Republic - Hope.
Mamy w tym miejscu do czynienia z ciekawym zabiegiem. Jako, że filmik ten reklamuje grę MMO, w której można wcielić się zarówno w Jedi/Sitha jak i zwykłego żołnierza to twórcy musieli odpowiedzieć sobie na jedno pytanie: "Jak u licha zmusić kogokolwiek by grał inną klasą niż Jedi/Sith?". W odpowiedzi popełnili ten trailer. Widzimy jak grupka zwykłych żołnierzy kopie dupy zarówno Sithom jak i robotom i innym żołnierzom. No i narrator tego filmiku jest niezłym madafaką! To co zrobił z granatem zasługuje na oklaski. Żeby nie było zbyt fajnie to w tym miejscu zmuszony jestem przyznać rację Pati, która widziała już ten filmik. Stwierdziła, że końcówka jest zbyt DragonBallowata (mówcie mi Pan Neologizm), ale pewnie została tak zrobiona, żeby Ci którzy nie wiedzą co to Moc, wiedzieli czemu kolesia rzuciło na kamyczki.
MIEJSCE 4: Assassin's Creed 2
Ten trailer z kolei działa w inny sposób niż poprzedni. Poprzez muzykę, stroje i scenografię ukazuje fantastyczny klimat karnawału w Wenecji, gdzie wśród tłumu czai się łowca. Początkowa radosna atmosfera ulega zdecydowanemu ochłodzeniu gdy zabójca przystępuje do akcji. Widzimy jak przebiega akt zabójstwa strażnika po czym płynnie przechodzimy do sceny pościgu. Bieganie po dachach nigdy nie było tak fajne jak w tej grze i zostało to fajnie pokazane w filmiku. Wrażenie prędkości i nieludzka wręcz zwinność bohatera zostały ładnie odwzorowane.
MIEJSCE 3: Star Wars Force Unleashed 2.
Ten filmik jest niesamowity z kilku względów. Przede wszystkim to jak wygląda... rany nigdy nie widziałem tak realistycznie zrobionych szturmowców (chyba lepiej nawet wyglądają niż w filmach!). I ta scena na 1:10! O rany aż mi się go żal zrobiło. Do tego porażeni mocą szturmowcy naprawdę giną.. a to w sumie nowość bo trupy w Gwiezdnych Wojnach padały jak w spaghetti westernach: dostał to się teatralnie przewracał bez widocznych śladów obrażeń. Oczywiście logika filmiku może zostać zakwestionowana ale to nie o to chodzi. Filmik ma być WOW.. i jest WOW JAK CHOLERA!
MIEJSCE 2: Deus Ex 3: Human Revolution.
O RANY! Tego filmiku nawet nie będę komentował. Czysta rozkosz.
MIEJSCE 1: Star Wars: The Old Republic - Deceived.
W komentach do tego filmiku ktoś napisał: "Lepsze niż trzy pierwsze epizody razem wzięte". Szczerze... to ciężko się nie zgodzić. Trailer jest poprostu fenomenalny! A scena lądowania tego pojazdu połączona z wyładowaniem jego "pasażerów"? O żeż w morde! Widziałem to już tyle razy, że w sumie dałoby pewnie cały jeden epizod, a najlepsze jest to, że nie mam tego dosyć!
To by było na tyle. Wracam oglądać jeszcze raz te filmiki.
MIEJSCE 5: Star Wars: The Old Republic - Hope.
Mamy w tym miejscu do czynienia z ciekawym zabiegiem. Jako, że filmik ten reklamuje grę MMO, w której można wcielić się zarówno w Jedi/Sitha jak i zwykłego żołnierza to twórcy musieli odpowiedzieć sobie na jedno pytanie: "Jak u licha zmusić kogokolwiek by grał inną klasą niż Jedi/Sith?". W odpowiedzi popełnili ten trailer. Widzimy jak grupka zwykłych żołnierzy kopie dupy zarówno Sithom jak i robotom i innym żołnierzom. No i narrator tego filmiku jest niezłym madafaką! To co zrobił z granatem zasługuje na oklaski. Żeby nie było zbyt fajnie to w tym miejscu zmuszony jestem przyznać rację Pati, która widziała już ten filmik. Stwierdziła, że końcówka jest zbyt DragonBallowata (mówcie mi Pan Neologizm), ale pewnie została tak zrobiona, żeby Ci którzy nie wiedzą co to Moc, wiedzieli czemu kolesia rzuciło na kamyczki.
MIEJSCE 4: Assassin's Creed 2
Ten trailer z kolei działa w inny sposób niż poprzedni. Poprzez muzykę, stroje i scenografię ukazuje fantastyczny klimat karnawału w Wenecji, gdzie wśród tłumu czai się łowca. Początkowa radosna atmosfera ulega zdecydowanemu ochłodzeniu gdy zabójca przystępuje do akcji. Widzimy jak przebiega akt zabójstwa strażnika po czym płynnie przechodzimy do sceny pościgu. Bieganie po dachach nigdy nie było tak fajne jak w tej grze i zostało to fajnie pokazane w filmiku. Wrażenie prędkości i nieludzka wręcz zwinność bohatera zostały ładnie odwzorowane.
MIEJSCE 3: Star Wars Force Unleashed 2.
Ten filmik jest niesamowity z kilku względów. Przede wszystkim to jak wygląda... rany nigdy nie widziałem tak realistycznie zrobionych szturmowców (chyba lepiej nawet wyglądają niż w filmach!). I ta scena na 1:10! O rany aż mi się go żal zrobiło. Do tego porażeni mocą szturmowcy naprawdę giną.. a to w sumie nowość bo trupy w Gwiezdnych Wojnach padały jak w spaghetti westernach: dostał to się teatralnie przewracał bez widocznych śladów obrażeń. Oczywiście logika filmiku może zostać zakwestionowana ale to nie o to chodzi. Filmik ma być WOW.. i jest WOW JAK CHOLERA!
MIEJSCE 2: Deus Ex 3: Human Revolution.
O RANY! Tego filmiku nawet nie będę komentował. Czysta rozkosz.
MIEJSCE 1: Star Wars: The Old Republic - Deceived.
W komentach do tego filmiku ktoś napisał: "Lepsze niż trzy pierwsze epizody razem wzięte". Szczerze... to ciężko się nie zgodzić. Trailer jest poprostu fenomenalny! A scena lądowania tego pojazdu połączona z wyładowaniem jego "pasażerów"? O żeż w morde! Widziałem to już tyle razy, że w sumie dałoby pewnie cały jeden epizod, a najlepsze jest to, że nie mam tego dosyć!
To by było na tyle. Wracam oglądać jeszcze raz te filmiki.
sobota, 12 czerwca 2010
- Czas jest tu płynny - oznajmił demon.
Dzisiaj o jednym z najlepszych pisarzy na świecie. Przy nim faktycznie czas jest płynny: z jego książką w dłoni godziny mijają jak sekundy. Zajmuje się pisaniem powieści, opowiadań, słuchowisk radiowych oraz scenariuszy filmowych (w tym angielską adaptację Księżniczki Mononoke) i komiksowych (to się nazywa wszechstronność). Nazywany „gwiazdą rocka” wśród pisarzy. Jego nazwiskiem ochrzczono jedną z ras w kosmicznym serialu „Babylon 5”. Panie i Panowie:
Neil Gaiman.
Zabawię się teraz w grę, którą nazywam „Ale-głupi-ci-niemcy” (pamiętacie tą akcję gdy nasi sąsiedzi zza zachodniej miedzy twierdzili, że Kopernik był Niemcem?) i powiem: Neil Gaiman to jeden z najlepszych pisarzy wywodzących się z Polski. Powyższe stwierdzenie jest oczywiście w 20% bzdurą, bowiem to nie Neil tylko jego pradziadek wyemigrował na Wyspy. Dobra… to by było na tyle odnośnie życiorysu, ponieważ wiem jak ludzie patrzą na tego typu akapity.
Pierwszy raz się zetknąłem z Gaimanem gdy ktoś mi podrzucił jego książkę „Amerykańscy Bogowie”, która zapewniła mi wspaniałe 2 dni wypełnione lekturą. Sam pomysł by umieścić bogów różnych wyznań w USA prawdopodobnie wywodzi się od Terry’ego Pratchetta, który mówi o tym, że bogowie istnieją GDY się w nich wierzy i wraz z utratą wiary zaczynają słabnąć. Główny bohater – Cień zostaje wmieszany w sprawy owych bogów wywodzących się z różnych wyznań (Egipskie, Nordyckie, Greckie itp.) Książkę polecam każdemu kto chociaż troszkę lubi książki fantasy. Wciąga jak czarna dziura światło.
Z innymi książkami poszło już jak z płatka: „Koralinę” (btw. Polecam animację nakręconą przez twórcę „Miasteczka Halloween”) łyknąłem w dzień, „Nigdziebądź” (gratka dla ludzi, którzy byli kiedykolwiek w Londynie) zajęło trochę więcej czasu a to wszystko przypieczętowane zostało zbiorem opowiadań pt. „Dym i Lustra” („To inni” jest najlepszym opowiadaniem jakie czytałem! A jeśli ktoś ma chwilę czasu niech przeczyta to: http://agathos.pinger.pl/m/1159536)
Ale dopiero dzięki Jarasowi (dzięki Ci ziom!) zrozumiałem z jakiego kalibru pisarzem miałem do czynienia. Gdy w moje ręce wpadł „Sandman” nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka. Całe szczęście, że cała seria komiksów (tak to komiksy!) została już zakończona bo bym nie wyrobił jakbym miał czekać miesiąc na kolejny zeszyt. Gaiman jest genialny. Czytając „Sandmana” miałem wrażenie jakby jego autor posiadł wyobraźnię co najmniej 100 osób tak bogaty świat wykreował. Cała seria jest: straszna, przerażająca, fascynująca, magiczna i genialna. Uwielbiam ten cykl za to jak przedstawił Śmierć. Na dodatek to wszystko nabiera rumieńców gdy człowiek wie co nieco o imć Szekspirze, do którego nawiązań jest od groma (chciałem napisać wpizdu ale nie chcę używać tak brzydkich słów).
Dawno nie miałem do czynienia z kimś kto w taki sprawny sposób tworzy nowe światy i zaludnia je przewspaniałymi postaciami. Ludzie: czytajcie Gaimana!
Neil Gaiman.
Zabawię się teraz w grę, którą nazywam „Ale-głupi-ci-niemcy” (pamiętacie tą akcję gdy nasi sąsiedzi zza zachodniej miedzy twierdzili, że Kopernik był Niemcem?) i powiem: Neil Gaiman to jeden z najlepszych pisarzy wywodzących się z Polski. Powyższe stwierdzenie jest oczywiście w 20% bzdurą, bowiem to nie Neil tylko jego pradziadek wyemigrował na Wyspy. Dobra… to by było na tyle odnośnie życiorysu, ponieważ wiem jak ludzie patrzą na tego typu akapity.
Pierwszy raz się zetknąłem z Gaimanem gdy ktoś mi podrzucił jego książkę „Amerykańscy Bogowie”, która zapewniła mi wspaniałe 2 dni wypełnione lekturą. Sam pomysł by umieścić bogów różnych wyznań w USA prawdopodobnie wywodzi się od Terry’ego Pratchetta, który mówi o tym, że bogowie istnieją GDY się w nich wierzy i wraz z utratą wiary zaczynają słabnąć. Główny bohater – Cień zostaje wmieszany w sprawy owych bogów wywodzących się z różnych wyznań (Egipskie, Nordyckie, Greckie itp.) Książkę polecam każdemu kto chociaż troszkę lubi książki fantasy. Wciąga jak czarna dziura światło.
Z innymi książkami poszło już jak z płatka: „Koralinę” (btw. Polecam animację nakręconą przez twórcę „Miasteczka Halloween”) łyknąłem w dzień, „Nigdziebądź” (gratka dla ludzi, którzy byli kiedykolwiek w Londynie) zajęło trochę więcej czasu a to wszystko przypieczętowane zostało zbiorem opowiadań pt. „Dym i Lustra” („To inni” jest najlepszym opowiadaniem jakie czytałem! A jeśli ktoś ma chwilę czasu niech przeczyta to: http://agathos.pinger.pl/m/1159536)
Ale dopiero dzięki Jarasowi (dzięki Ci ziom!) zrozumiałem z jakiego kalibru pisarzem miałem do czynienia. Gdy w moje ręce wpadł „Sandman” nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka. Całe szczęście, że cała seria komiksów (tak to komiksy!) została już zakończona bo bym nie wyrobił jakbym miał czekać miesiąc na kolejny zeszyt. Gaiman jest genialny. Czytając „Sandmana” miałem wrażenie jakby jego autor posiadł wyobraźnię co najmniej 100 osób tak bogaty świat wykreował. Cała seria jest: straszna, przerażająca, fascynująca, magiczna i genialna. Uwielbiam ten cykl za to jak przedstawił Śmierć. Na dodatek to wszystko nabiera rumieńców gdy człowiek wie co nieco o imć Szekspirze, do którego nawiązań jest od groma (chciałem napisać wpizdu ale nie chcę używać tak brzydkich słów).
Dawno nie miałem do czynienia z kimś kto w taki sprawny sposób tworzy nowe światy i zaludnia je przewspaniałymi postaciami. Ludzie: czytajcie Gaimana!
Subskrybuj:
Posty (Atom)