Pod koniec każdego roku mamy zwyczaj usiąść i zastanowić się jaki był dla nas ów mijający rok. Następnie wyciągamy wnioski z naszych błędów i zaklinając się na księżyc, co wspaniale powleka srebrem drzew wierzchołki obiecujemy sobie, że nigdy więcej ich nie popełnimy („nigdy więcej” rozumiane jest tu jako jeden, góra dwa miesiące). Nie martwcie się, tego w tej notce nie znajdziecie. Zamiast użalania się nad sobą i rozmyślania postanowiłem podsumować prawie wszystkie przejawy popkultury i wydarzeń światowych minionego roku. A teraz już bez zbędnego przeciągania: zapraszam do Subiektywnego Podsumowania roku 2011!
Subiektywnie o wszystkim co mnie interesuje i co mnie dotyka. Recenzje filmów, płyt, książek. Porady nie tylko fotograficzne, choć i one się zdarzą. Trochę o życiu i masa różnorodnych felietonów.
środa, 28 grudnia 2011
wtorek, 6 grudnia 2011
Wampiry: może być gorzej.
Ostatnio znajomy stwierdził, że dzisiejsze wampiry nie są już takie same jak kiedyś (nie pytajcie o okoliczności tego stwierdzenia: z łatwością się domyślicie, a mi wstyd się przyznawać). Trudno się nie zgodzić z tym stwierdzeniem. Byłem ostatnio w kinie i podczas krótkiego bloku reklamowego zaprezentowano nam aż trzy rodzaje wampirów. O ile co do pierwszego krwiopijcy nie mam zastrzeżeń (była to bowiem odziana w lateks Kaśka Beckinsale z Underworld) o tyle gdy ujrzałem pozostałe dwa to nie pozostało mi nic innego jak w geście niemej rozpaczy złapać się za głowę i westchnąć ciężko. Jeden z wampirów widząc gorącą laskę zamiast rozerwać jej gardło, rzucił się na… czekoladę. O drugim powiem tylko, że błyszczał. Co tu ukrywać: poczułem się jakby liczącą setki (a wg niektórych nawet tysiące) lat wampiryczną tradycję ktoś przebił kołkiem, poćwiartował, spalił a potem się wysikał na to co zostało. Ale jak to mawiał mój nauczyciel Polskiego: „zawsze może być gorzej”. Dlatego też postanowiłem wyszperać z przepastnych głębin Internetu przykłady na potwierdzenie tej tezy. I wiecie co? Nie mylił się ten mój nauczyciel. Faktycznie jest gorzej, ale też i… śmieszniej. Oto moje prywatne zestawienie wampirów gorszych niż te z wiadomej sagi, zapraszam!
poniedziałek, 21 listopada 2011
Atak kultury: recenzja filmu „Przygody Tin Tina”.
Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że bardziej subiektywnej recenzji na tym blogu nie uświadczycie. Samego Tin Tina, jako jedną z moich ulubionych bajek z okresu dzieciństwa, darzę ogromnym sentymentem. Dlatego też na seans kinowy szedłem pełen jednocześnie nadziei i strachu. Po tym jak Steven Spielberg i George Lucas zgwałcili czwartego Indianę Jonesa (nie zrozumcie mnie źle… to był dobry film, ale kiepski Indiana Jones) obawy były uzasadnione. Razem ze mną wybrała się moja towarzyszka, której stosunek do Tin Tina był… żaden. Nigdy nie oglądała wersji animowanej, ani nie czytała komiksu, więc podczas seansu zachowała obiektywizm. Z pomocą jej komentarzy powstała ta recenzja. Zapraszam!
Piotr, a chcesz być rudy? Nie, ale mogę taką grzywkę sobie załatwić.
Etykiety:
Atak kultury,
film,
peter jackson,
recenzja,
steven spielberg,
tin tin
środa, 16 listopada 2011
Kącik złośliwości: Najdroższe zdjęcie na świecie.
Ostatnio podczas mych nieskończonych wędrówek po bezdrożach Internetu natknąłem się na pewną wiadomość na pewnym portalu internetowym. Po jej przeczytaniu pozostało mi tylko w geście rozpaczy nad durnotą świata założyć uroczyste hachimaki i wmontować się samolotem w dom niejakiego Andreasa Gursky'ego. Jednak po dłuższym zastanowieniu (i niemożliwości wypożyczenia samolotu do szybkiej misji kamikadze) postanowiłem, że jest lepszy sposób by to załatwić: wylać wiadro goryczy w Internecie! Ale o co dokładnie chodzi i czym sobie zasłużył ten biedny pan Gursky na to bym ścianę jego sypialni wzbogacił o dziurę w kształcie myśliwca? Otóż posłuchajcie…
Na jednej z aukcji w domu aukcyjnym Christie’s sprzedano za niemałą kwotę 4,3 miliona dolarów zdjęcie zrobione przez pana Andreasa Gursky'ego. Z tego co się dowiedziałem jest to obecnie najdroższa fotka (poprzednik kosztował 3,90 miliona). Zastanawiacie się pewnie cóż to za fantastyczna fotografia musiała być. Jak dramatyczną scenę musiał ten koleś uchwycić, jak piękny kadr musiał wybrać, jak genialne oświetlenie towarzyszy tej przejmującej scenie? Dobra, żeby was nie trzymać w niepewności oto ono:
Ale tu nic nie ma!
Etykiety:
artysta,
fotografia,
kącik złośliwości,
wystawa,
zdjęcia
środa, 2 listopada 2011
Atak kultury: recenzja filmu Contagion – Epidemia Strachu
Apsik. I się zaczęło. Kobieta wchodząca do autobusu, kaszląca w rękę a potem chwytająca poręcz; jakiś facio wycierający smarki dłonią a potem dotykający okna, o które ty potem nieświadomie, bo ulegając zmęczeniu, opierasz głowę. Kaszlący ludzie w kościele. W szpitalu. W szkole. Wystarczy krótki kontakt z zarażonym, może to być uścisk ręki, czy pocałunek w polik. Tak zaczyna się epidemia, którą przedstawia film pt. „Contagion – Epidemia Strachu”. Muszę się przyznać, że o filmie niewiele słyszałem i tak naprawdę poszedłem na niego w ciemno, nie widząc nawet sekundy trailera. Jedyne co o nim wiedziałem to to, że jest o epidemii i występują w nim całkiem znani ludzie.
Jest tu m.in. Morfeusz, Jason Bourne, Hanna Schmitz, Edith Piaf, Żona kolesia z Coldplay i Alfie.
niedziela, 9 października 2011
Do nieskończoności i jeszcze dalej!
Stało się coś niesamowitego. Moje marzenia o podróży w kosmos mogą się niedługo ziścić! Wszystko dzięki niejakiemu Richardowi „mam-kupę-pieniędzy-i-nie-zawaham-się-ich-użyć!” Bransonowi, który wraz ze swoją firmą Virgin Galactic proponuje nam loty w kosmos w ich autorskiej maszynie z ich autorskiego lotniska (które autentycznie wygląda jak nie z tego świata). Chcecie wiedzieć jak to będzie wyglądało? Cóż, wszystko odbędzie się za sprawą Białego Rycerza Dwa, który wygląda jakby dwa samoloty złączyły się skrzydłami i uzgodniły, że odtąd latają razem. Pomiędzy nimi znajdować się będzie odczepiany moduł do swobodnego lotu w kosmosie. Dla mnie osobiście wygląda to trochę jakby dwóch pijaków prowadziło pod ramię trzeciego i odstawiało go do domu.
Chopaki chomy jeszszsze na piffo.
Etykiety:
autostopem przez galaktykę,
kosmos,
star trek,
statki,
virgin galactic
środa, 24 sierpnia 2011
Atak Kultury: Captain America – Pierwsze starcie.
Wiecie co? Ekranizacje komiksów o superbohaterach to ciężka sprawa. Przekonali się o tym twórcy takich „hitów” jak „Spider-man 3” (przesławna scena z emofryzurą Petera Parkera), „Fantastycznej Czwórki” (to film z dwoma plusami, każdy w posiadaniu Jessici Alby), czy „Elektry” (no comment). Kręcąc ekranizacje komiksowe, twórcy starają się trafić do jak najszerszego grona odbiorców, bo jak wiadomo im więcej widzów tym więcej kasy. Niestety, efektem takiego działania są filmy wypchane po brzegi idiotyzmami i z taką ilością drewna w dialogach, że mogłyby unieść na wodzie populację Europy. Na szczęście Marvel, czołowy dostawca komiksowych superbohaterów, poszedł po rozum do głowy i powiedział „hasta la vista” filmowcom z Fabryki Marzeń i sam zaczął sprawować pieczę nad ekranizacjami swoich komiksów. Czy wyszło im to na dobre? Cóż, patrząc na ich ostatnie dzieło: „Captain America: Pierwsze starcie” śmiem twierdzić, że tak!
Więcej kurzu! Więcej kurzu!
Więcej kurzu! Więcej kurzu!
Etykiety:
captain america,
ekranizacja,
film,
komiksy,
marvel,
recenzja
czwartek, 11 sierpnia 2011
Atak kultury: Moon
Ostatnio się zastanawiałem: jaka jest cena podboju kosmosu? Liczne eksperymenty pokazują, że ostateczna granica tanio skóry nie sprzeda. Na ten przykład jakiś czas temu rządy tych państw, które współpracowały przy budowie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS) zakazały uprawiania seksu na jej pokładzie. Powód jest prosty: astronautek jest zdecydowanie mniej niż astronautów i jakiekolwiek romanse mogłyby prowadzić do sprzeczek wśród załogi, a w kosmosie nie można sobie pozwolić na coś takiego (choćby dlatego, że nie da się trzasnąć drzwiami i wyjść na spacer). Innym przykładem była próba zamknięcia kilku ochotników na okres kilkuset dni by sprawdzić jak rozwijałyby się relacje międzyludzkie podczas podróży na Marsa. Po kilkunastu dniach stwierdzono: rozwijałyby się źle (pewnie ma to coś wspólnego z tym, że ludzie zaczęli skakać sobie do gardeł). Te rozważania wykiełkowały po obejrzeniu debiutanckiego filmu Duncana Jonesa: „Moon”. Zapraszam do przeczytania recenzji!
Ała moje oczy!
Ała moje oczy!
poniedziałek, 8 sierpnia 2011
Jak powinno się robić kampanie reklamowe!
Zanim zacznę: klikajcie kurna w linki w dzisiejszej notce. Warto!
W dzisiejszych czasach ludzie poszukują coraz to nowszych metod dotarcia reklamą do jak najszerszej publiczności. Jedni stawiają na tani i bezczelny chwyt marketingowy: szok. Firmy zajmujące się reklamami pewnie mają taki tok myślenia: „o wiem! Pokażmy Hitlera, który uprawia seks bez zabezpieczeń i porównajmy go do HIV!” Nie wiem jak was ale mnie to nie przekonuje (chyba, że przyczyni się do wzrostu popularności mojego bloga). Co innego gdy przykładowa firma, reklamująca określony produkt pogrywa sobie ze mną w inteligentną grę, w której tak naprawdę nie zauważam, że wziąłem właśnie udział. Brzmi pokrętnie i mało sensownie? Cóż… zapraszam do dalszej lektury (mam nadzieję, że ona wam wszystko wyjaśni)!
W dzisiejszych czasach ludzie poszukują coraz to nowszych metod dotarcia reklamą do jak najszerszej publiczności. Jedni stawiają na tani i bezczelny chwyt marketingowy: szok. Firmy zajmujące się reklamami pewnie mają taki tok myślenia: „o wiem! Pokażmy Hitlera, który uprawia seks bez zabezpieczeń i porównajmy go do HIV!” Nie wiem jak was ale mnie to nie przekonuje (chyba, że przyczyni się do wzrostu popularności mojego bloga). Co innego gdy przykładowa firma, reklamująca określony produkt pogrywa sobie ze mną w inteligentną grę, w której tak naprawdę nie zauważam, że wziąłem właśnie udział. Brzmi pokrętnie i mało sensownie? Cóż… zapraszam do dalszej lektury (mam nadzieję, że ona wam wszystko wyjaśni)!
czwartek, 28 lipca 2011
Atak Kultury: Super 8
Czy zdarza się wam niekiedy zatęsknić za czasami kiedy filmy były robione z pasją i nie funkcjonowały jako czysto rzemieślniczy wytwór? Gdy każdy film miał w sobie to „coś” i nie był robiony na siłę byle tylko przynieść zyski? Nie uważacie, że starsze komedie są śmieszniejsze od obecnie produkowanych? Zdaję sobie sprawę, że brzmię jak stetryczały zgred, ale gdy widzę jak powstają takie filmy jak „Piła 3D” (siódma część czegoś co kiedyś było dobrym filmem) czy Piraci z Karaibów 4 (szybka recenzja: kijowe 3D, kijowa fabuła, spoko Sparrow) to coraz częściej chcę wracać do starszych filmów. I wiecie co? Wygląda, że w tym basenie melancholii nie nurzam się sam! Okazuje się, że towarzystwa dotrzymuje mi niejaki J.J. Abrams (to ten od „Lost”) z jego najnowszym filmem: Super 8.
Nie pytajcie czemu plakat jest zrobiony bokiem.
Nie pytajcie czemu plakat jest zrobiony bokiem.
niedziela, 19 czerwca 2011
Kącik złośliwości: Lektury.
Witam wszystkich. Dzisiaj zajmiemy się problemem toczącym społeczeństwo niczym komórki rakowe niewinny organizm. Oto bowiem na tapetę trafia problem zaniku czytelnictwa (książek, żeby nie było, bo skoro czytacie te słowa to z ogólnym czytactwem chyba nie ma problemu). Skąd wiem, że ogół społeczeństwa krzywi się gdy widzi jakąś książkę? Otóż moi drodzy, czas na… STATYSTYKĘ! A zatem: wg badań 2008 rok był rokiem kiedy czytelnictwo w Polsce zaliczyło dno. Wychodzi na to, że tylko 38% Polaków sięgnęło w ciągu roku po jedną książkę, lub jeśli to odwrócić to okazuje się, że 62% nie przeczytało (nawet częściowo) ani jednej książki. Straszne.
Etykiety:
czytanie,
kącik złośliwości,
książka,
lektura,
przedwiośnie
środa, 11 maja 2011
Atak Kultury: Kod Nieśmiertelności.
Czołem czytacze! Zastanawialiście się kiedyś ile byście byli w stanie poświęcić by uratować miliony istnień? Czy zgodzilibyście się bezinteresownie umrzeć za nich… po kilka razy? Z takim problemem zmierzyć się musi główny bohater filmu „Kod Nieśmiertelności”, kapitan Colter Stevens (grany przez Jake’a Gyllenhaala), któremu właściwie nie dano wyboru: budzi się bowiem w pociągu w ciele zupełnie obcej osoby i jako ten ktoś ma tylko 8 minut by znaleźć i powstrzymać terrorystę chcącego wysadzić w powietrze pociąg, którym podróżuje. Po nieudanej próbie budzi się otoczony jakąś dziwną aparaturą tylko po to by zostać odesłanym z powrotem by jeszcze raz przeżyć te 8 minut i podjąć kolejną próbę udaremnienia tego samego zamachu.
Czy ten opis nie przypomniał wam czegoś?
Czy ten opis nie przypomniał wam czegoś?
Etykiety:
film,
jake gyllenhaal,
kod nieśmiertelności,
recenzja,
source code
niedziela, 8 maja 2011
Jak to się kiedyś na wojnie robiło.
Do napisania tej notki zainspirowała mnie akcja, którą przeprowadził niedawno najbardziej elitarny pododdział elitarnej jednoski: Navy SEAL Team 6. W wyniku ich działań do piachu (a właściwie do wody – został bowiem pochowany na morzu) posłany został lider terrorystycznej organizacji Al-Kaidy, Osama Ben Laden. Sukces to niemały i w 100% zawdzięczamy go Barackowi Obamie (serio! Posłuchajcie go jak sobie przypisuje wszystkie zasługi). Pięknie zaplanowana akcja, wykonana w ciągu 40 min z chirurgiczną precyzją uzmysłowiła mi jedno: że tęsknię za czasami kiedy ludzie myśleli na większą skalę, kiedy podobne akcje były zaplanowane jako epickie i kończyły się olbrzymimi wybuchami., kiedy z okrzykiem na ustach szarżowano prosto w paszczę lwa i wiecie co? Chciałbym opisać właśnie jedną z takich akcji, znaną pod nazwą „Największego najazdu ze wszystkich”, lub po prostu Operacji Rydwan. Zapraszam do lektury!
Etykiety:
druga wojna światowa,
komandosi,
operacja chariot,
st nazaire,
wojna
środa, 4 maja 2011
Atak Kultury: Osobliwe życie nieboszczyków.
Dzisiejsza odsłona AK poświęcona jest książce napisanej przez Mary Roach pt. „Sztywniak”. Mimo, że książka traktuje o zmarłych ciałach to muszę wszystkich zasmucić (i prawdopodobnie narazić się na jęk zawodu): w tej książce zmarli są… śmiertelnie martwi. Co nie znaczy, że śmiertelnie nudni! Wręcz przeciwnie, bowiem autorce udało się napisać o nieboszczykach w sposób niezwykle interesujący i wciągający. Ale… o czym dokładnie pisze nasza wspomniana Marysia? Zapraszam do dalszej lektury mojej recenzji!
Żeby było jasne: tu naprawdę nie ma zombie!
Żeby było jasne: tu naprawdę nie ma zombie!
Etykiety:
Atak kultury,
ciało,
książka,
Mary Roach,
recenzja,
Sztywniak,
trup
wtorek, 26 kwietnia 2011
Beam me up Scotty!
Na wstępie dementuję wszelkie podejrzenia o to, że do napisania tej notki zainspirowała mnie pewna gra komputerowa – to czyste pomówienia. Nie ma w nich ani grama prawdy.. chociaż.. może gram się znajdzie ale to i tak nieprawda... w większości. No ale do rzeczy: dzisiaj pogadamy o jednym z najfajniejszych gadżetów jaki kiedykolwiek powstanie (mam nadzieję) – teleporcie.
Ostatnio na Wirtualnej Polsce znalazł się artykuł, który opisywał jak to wrażym naukowcom udała się pierwsza prawdziwa teleportacja. Ale zanim wyrzucicie kluczyki do samochodów na rzecz wygodniejszego sposobu poruszania się poczytajcie dalej: otóż wychodzi na to, że to co zostało przeniesione to kwanty (kwant – najmniejsza wartość o jaką może się zmienić jakakolwiek wartość fizyczna; to tak jakby dodać planetę w galaktyce) zawierające jakąś konkretną informację. Dla celów obrazowych zastąpmy teraz kwanty ludźmi z karteczkami z wiadomością. Mamy człowieka – nazwijmy go Jeffrey (o jak miło nam pomachał!), nagle w innym miejscu pojawia się ten sam Jeffrey. Więc w jednej chwili istnieją dwaj tacy sami faceci, po czym ten „pierwszy” zostaje rozwalony na atomy (i zapewne uprzątnięty pod dywan).
Pewnie towarzyszy temu głośne ŁUUUUMPF.
Ostatnio na Wirtualnej Polsce znalazł się artykuł, który opisywał jak to wrażym naukowcom udała się pierwsza prawdziwa teleportacja. Ale zanim wyrzucicie kluczyki do samochodów na rzecz wygodniejszego sposobu poruszania się poczytajcie dalej: otóż wychodzi na to, że to co zostało przeniesione to kwanty (kwant – najmniejsza wartość o jaką może się zmienić jakakolwiek wartość fizyczna; to tak jakby dodać planetę w galaktyce) zawierające jakąś konkretną informację. Dla celów obrazowych zastąpmy teraz kwanty ludźmi z karteczkami z wiadomością. Mamy człowieka – nazwijmy go Jeffrey (o jak miło nam pomachał!), nagle w innym miejscu pojawia się ten sam Jeffrey. Więc w jednej chwili istnieją dwaj tacy sami faceci, po czym ten „pierwszy” zostaje rozwalony na atomy (i zapewne uprzątnięty pod dywan).
Pewnie towarzyszy temu głośne ŁUUUUMPF.
Etykiety:
gwiezdne wrota,
kwanty,
star trek,
Teleport,
teleportacja
środa, 20 kwietnia 2011
Atak Kultury: Spojler alert part 2
Aloha moi drodzy! Wracam dzisiaj z kolejną porcją MEGA spojlerów i streszczeń naszych ulubionych seriali. Klikając w nazwy seriali przejdziecie na Youtube’a gdzie obejrzycie czołówki. Już bez zbędnego przeciągania chciałbym zaprosić was do lektury, a zaczniemy od naszego ulubionego majsterkowicza:
MacGyver
MacGyver
Etykiety:
alf,
ally mcbeal,
Atak kultury,
macgyver,
nieustraszony,
seriale,
streszczenia
środa, 13 kwietnia 2011
Atak Kultury: Spojler alert part 1
Dzień dobry i witam w kolejnym odcinku Ataku Kultury. Rozpoczniemy dzisiaj standardowym wybiegiem na przyciągnięcie uwagi: pytaniem retorycznym. Wiecie jak się skończyły wasze ulubione seriale z lat 80 i 90tych? Co się stało z włochatą klatą Hasselhoffa w „Nieustraszonym”, którą laskę wybrał Rene w „Allo Allo” czy jak skończył sympatyczny koto-żerny (ten fakt pewnie wpłynie pozytywnie na odbiór tej postaci przez koto-nielubów) kosmita Alf z serialu o takiej samej nazwie? Postanowiłem wam moi drodzy ułatwić dostęp do tej wiedzy i wystawiłem się na taką ilość spojlerów serialowych, która gdyby miała masę zapadłaby się pod swoim ciężarem tworząc czarną dziurę. Ale odbiegam od tematu… gotowi? No to jedziem! (linki do czołówek seriali macie w ich nazwach)
Etykiety:
Atak kultury,
beverly hills 90210,
drużyna a,
friends,
herkules,
seriale,
xena
środa, 6 kwietnia 2011
Atak Kultury: masz jaja?
Po krótkiej przerwie i po szybkim przeobrażeniu się w bionicznego człowieka (ta retrospekcja musi zaczekać trochę zanim ją opowiem) wracam na antenę z nowymi i świeżymi pomysłami! Chciałbym bowiem ogłosić środę Cotygodniowym Dniem Nienachalnej Kultury i w ramach tego dnia promować różne przejawy kultury: książki, filmy, muzykę czy co tam jeszcze. Nazywać się ten cykl będzie „Atakiem Kultury” i chciałbym go zapoczątkować mocnym akcentem i jak dla mnie literackim majstersztykiem!
Ale najpierw… Czym może się zajmować typowa osoba będąca w jakże cudownym wieku 17 lat? Cóż… może na przykład walczyć z beznosym łysolem o uratowanie świata , albo wdać się w beznadziejnie tragiczny i zarazem niebezpieczny romans z kimś kto się okazuje najsłodszym krwiopijcą na świecie. Może też, jak bohater „Miasta Złodziei” Davida Benioffa, szukać jaj.
Ale najpierw… Czym może się zajmować typowa osoba będąca w jakże cudownym wieku 17 lat? Cóż… może na przykład walczyć z beznosym łysolem o uratowanie świata , albo wdać się w beznadziejnie tragiczny i zarazem niebezpieczny romans z kimś kto się okazuje najsłodszym krwiopijcą na świecie. Może też, jak bohater „Miasta Złodziei” Davida Benioffa, szukać jaj.
Etykiety:
Atak kultury,
David Benioff,
książka,
Miasto złodzei,
recenzja
poniedziałek, 21 lutego 2011
Czas wyruszyć w nieznany kosmos!
Po wielu przemyśleniach, analizie bieżących wydarzeń i trendów w popkulturze uznałem, że czas już najwyższy byśmy opuścili naszą piękną niebieską planetę i skolonizowali kosmos. Wszystkim tym, którzy już w tym momencie lecą do działu z komentarzami by wpisać „o rany Piotrek znowu się naczytał science-fiction” chciałbym przekazać, że to jest poważne postanowienie i nie można z niego kpić!
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie mogę podreptać sobie np. do siedziby NASA (czy innych ESA, RKA, CNES, CNSA, ISRO czy JAXA) i ze stanowczym uśmiechem powiedzieć: chłopaki lecimy w kosmos! Jedyne klaskanie jakie bym w ten sposób uzyskał to klaskanie moich pośladków lądujących na betonie po wyrzuceniu przez ochroniarza. Zresztą kto by tam chciał iść do tych partaczy? Od czasu Apollo 17 i jego lotu na księżyc w 1972 nie polecieli dalej (wyżej?) niż na niską orbitę okołoziemską. Zdecydowanie potrzebujemy mocniejszego argumentu, czegoś co sprawi, że wszyscy nagle znowu zaczną patrzeć w niebo. I tu z pomocą przychodzi nam... popkultura.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie mogę podreptać sobie np. do siedziby NASA (czy innych ESA, RKA, CNES, CNSA, ISRO czy JAXA) i ze stanowczym uśmiechem powiedzieć: chłopaki lecimy w kosmos! Jedyne klaskanie jakie bym w ten sposób uzyskał to klaskanie moich pośladków lądujących na betonie po wyrzuceniu przez ochroniarza. Zresztą kto by tam chciał iść do tych partaczy? Od czasu Apollo 17 i jego lotu na księżyc w 1972 nie polecieli dalej (wyżej?) niż na niską orbitę okołoziemską. Zdecydowanie potrzebujemy mocniejszego argumentu, czegoś co sprawi, że wszyscy nagle znowu zaczną patrzeć w niebo. I tu z pomocą przychodzi nam... popkultura.
poniedziałek, 31 stycznia 2011
Koleś spotyka kolesiówę. Koleś się zakochuje. Kolesiówa nie.
Jakiś czas temu miałem okazję obejrzeć debiutancki film Marca Webba pt. "500 dni miłości" i muszę wam wyznać, że jestem nim absolutnie oczarowany. Wszystkich, którzy zadrżeli teraz o moje zdrowie psychiczne chciałbym uspokoić: nadal nie przepadam za komediami romantycznymi. Rodzi się zatem pytanie dlaczego tak mi się spodobał ten film?
Przede wszystkim dlatego, że wyłamuje się ze sztywnych ram w które reszta filmów romantycznych ochoczo się wciska. Nie mamy tutaj klasycznego schematu gdzie oni, zazwyczaj różniący się jak Jasna i Ciemna Strona Mocy, poznają się i jest jedwabiście przez jakiś czas (najczęściej ukazuje nam to świetny w zamyśle montaż scen wypełnionych radością z przygrywającą w tle wesołą melodyjką, nierzadko osiągający zabójczy poziom słodkości).
Przede wszystkim dlatego, że wyłamuje się ze sztywnych ram w które reszta filmów romantycznych ochoczo się wciska. Nie mamy tutaj klasycznego schematu gdzie oni, zazwyczaj różniący się jak Jasna i Ciemna Strona Mocy, poznają się i jest jedwabiście przez jakiś czas (najczęściej ukazuje nam to świetny w zamyśle montaż scen wypełnionych radością z przygrywającą w tle wesołą melodyjką, nierzadko osiągający zabójczy poziom słodkości).
Etykiety:
500 dni miłości,
film,
miłość,
recenzja,
zooey deschanel
poniedziałek, 24 stycznia 2011
"The Internetional"®, czyli jak podbić Hollywood.
Mówi się, że życie pisze najlepsze scenariusze, co pewnie wyjaśnia dlaczego 99% filmów jest teraz kręconych na podstawie autentycznych wydarzeń. Prawdę mówiąc to zjawisko jest tak powszednie, że naprawdę bym się nie zdziwił gdybym ujrzał planszę ze słowami: "based on a true story" przed seansem Transformersów 3. Ale odbiegam trochę od tematu. Dziś opiszę krok po kroku jak będzie wyglądał proces produkcji takiego filmu. A więc: AKCJA!
PUNKT PIERWSZY: scenariusz.
Jak już wspominałem, świetną historię idealnie nadającą się do sfilmowania dostarczy nam życie. Pozwólcie, że zapytam: wiecie kto posiada klucze dostępu do Internetu?
Tzn, kto oprócz tego kolesia.
PUNKT PIERWSZY: scenariusz.
Jak już wspominałem, świetną historię idealnie nadającą się do sfilmowania dostarczy nam życie. Pozwólcie, że zapytam: wiecie kto posiada klucze dostępu do Internetu?
Tzn, kto oprócz tego kolesia.
wtorek, 11 stycznia 2011
I ty mówisz, że masz pecha?
Pozwólcie moi drodzy czytelnicy, że zadam wam pytanie: jak często mówicie o sobie, że macie pecha jak mało kto? Jakie doświadczenia zmuszają was do takiej refleksji? Jakkolwiek byście nie odpowiedzieli chcę was pocieszyć (to jest starożytna technika.. starsza nawet od klepania po plecach w rytm słów "no już już") że na świecie istnieją ludzie, którzy mają gorzej. Zaznaczam, że nie chodzi mi tu o "standardowe gorzej" gdzie ludziom po prostu się w życiu nie powiodło. Nie. Mam na myśli istoty ludzkie będące chodzącymi magnesami przyciągającymi nieszczęścia niczym świeżo wyprane spodnie przyciągające plamy po jedzeniu.
Ciekawe czemu po wpisaniu "stained pants" w Google wyskoczyło m.in. to zdjęcie.
Dzisiejszy wpis jest swego rodzaju listą TOP3 największych pechowców, którą chcę rozpocząć kategorią "warte wzmianki". Otóż żył sobie pod koniec dziewiętnastego stulecia pan o imieniu Henry Ziegland, który zerwał ze swoją dziewczyną. Ona reagując jak każda typowa nastolatka w XIX wieku popełniła samobójstwo co "odrobinę" poruszyło jej brata. Wkraczając na drogę, która do złudzenia przypomina kiepski dramat brat naszej denatki postanowił się zemścić strzelając panu Zieglandowi w twarz z preferowanym skutkiem śmiertelnym, po czym on też popełnił samobójstwo (a nie mówiłem? kiepski dramat jak się patrzy). Ale Ziegland nie zginął... kula tylko otarła się o jego twarz i utkwiła w drzewie.
Wiele lat później Henry postanowił ściąć to drzewo, lecz stawiło ono wyjątkowy opór. Co zatem zrobił nasz bohater? Użył dynamitu by wysadzić konar. Jak wszyscy się już pewnie domyśliliście pocisk, który utkwił w drzewie został wyrzucony z ogromną siłą... w czaszkę Zieglanda. Cóż.. pan Henry nie oszukał przeznaczenia...
W przeciwieństwie do państwa Cairns-Lawrence, którzy co rusz wymykają się z objęć Śmierci. Musicie bowiem wiedzieć, że Jason i Jenny Cairns-Lawrenceowie nie tylko są magnesem na pecha - przyciągają też terrorystów. Wszystko zaczęło się 11 września 2001, gdy będąc w pobliżu World Trade Center przeżyli koszmar NAJWIĘKSZEGO w historii ataku terrorystycznego. Ale co tam.. Nowy Jork rocznie przyciąga 47 milionów turystów z całego świata, więc to mógł być każdy z nas prawda? Prawda... ale dla tego małżeństwa to nie był jeszcze koniec ponieważ Śmierć miał nowy plan.
Jason i Jenny w lipcu 2005 znaleźli się w Londynie podczas niesławnych zamachów (NAJWIĘKSZYCH w historii Anglii) na system komunikacji miejskiej. Jak się okazało i tym razem pokrzyżowali plany Mrocznemu Kosiarzowi, który wrócił do fazy planowania. Wiem, że wydaje się wam że to statystycznie bardzo prawdopodobne, że w dwóch tak wielkich miastach MUSIAŁ się znaleźć ktoś kto by uczestniczył w tych dwóch zamachach. Przyznałbym wam rację gdyby nie...
Ratuj się kto może! Do miasta przyjechali Jason i Jenny!
... kolejny zamach, w którym uczestniczyli trzy lata później. Nieszczęśliwym miejscem tym razem okazał się Bombaj, gdzie w NAJWIĘKSZYM zanotowanym ataku terrorystycznym w tym kraju od kul i wybuchów zginęły setki ludzi. Ja w tym momencie zacząłbym podejrzewać, że padłem ofiarą klątwy Voodoo (choć ta doktryna religijna ostatnio niestety uległa popkulturze).
Na drugim miejscu uplasował się pan Tsutomu Yamaguchi (dla ułatwienia połączyłem jego imię i nazwisko i będę go nazywał Tamagochi). Dnia 6 sierpnia 1945 roku Tamagochi został wysłany w delegację do Hiroszimy. Jak łatwo się domyślić ledwo wysiadł z pociągu gdy 2 kilometry dalej na miasto spadła bomba atomowa nadając słowu "rozwałka" nowe znaczenie. Rozerwała biedakowi bębenki uszne i tymczasowo go oślepiła. Po spędzeniu nocy w schronie Tamagochi postanowił wrócić do domu i zdać relację szefowi (stało się coś takiego a on myślał o pracy?!). No więc po krótkim zastanowieniu wyruszył w podróż do domu znajdującego się...
... w Nagasaki.
Pogoda na dzisiaj: lekko zachmurzone i bezwietrzne niebo sprzyjające zrzuceniom bomb.
Chwilę po przybyciu Tamagochiego, dwa kilometry od miejsca jego pracy spadł "Grubas" (pierwsza bomba nazywała się "Maluszek"... halo panowie! Ktoś ma tu niepokolei w głowie!) obracając w perzynę większość miasta i tapetując ściany obrysami ludzi złapanych w pole rażenia. Nasz dziarski japończyk stał się w ten sposób jedyną osobą na świecie, która przeżyła dwa wybuchy nuklearne. O dziwo nasz bombo-odporny kumpel dożył sędziwego wieku 93 lat (zmarł rok temu w styczniu). Gdyby na jego miejscu był jakiś Amerykanin to po wchłonięciu takiej dawki radiacji pewnie by się zamienił w jakiegoś Super Herosa (albo superłotra, który będzie walczył z Supermanem.)
Naszym ostatnim pechowcem jest niejaki Frane Selak z Chorwacji. Chyba najłatwiej będzie jeśli wymienię jego przypadki od myślników:
- Podróżując do Dubrownika jego pociąg się wykoleił i wpadł do lodowatej rzeki (był styczeń). Selak wyszedł z niego z "tylko" złamaną ręką i otarciami.
- Gdy leciał samolotem drzwi wypadły z kadłuba wysysając go na zewnątrz. 19 osób zginęło. Selak cudem wylądował na stogu siana (myślałem, że to tylko w bajkach się zdarza)
- Jechał autobusem, gdy kierowca stracił kontrolę nad pojazdem i wpadł do rzeki. 4 osoby zginęły. Selak w tym momencie stał się żywym symbolem "wal się" skierowanym ku Śmierci.
- Uciekł z samochodu, po tym jak zapaliła się pompa paliwowa. Cały samochód spłonął w kilka sekund.
- Kolejny jego samochód stanął w płomieniach, które dostały się przez wywietrzniki do środka paląc włosy na jego głowie (wam też się wydaje, że Śmierć nie ma wyobraźni?)
- Potrącił go autobus.
- Starając się uniknąć zbliżającej się ciężarówki zjechał samochodem z klifu. On sam wylądował na drzewie a samochód spadł 300 metrów niżej i wybuchł (Znowu.. czy takie rzeczy nie powinny się dziać tylko w kreskówkach?)
Ale wiecie co? Przypadek pana Selaka (jak i większości przestawionych ludzi) pokazuje, że jednak istnieje coś takiego jak "szczęście w nieszczęściu". Zacznijmy od tego, że każdy przeżył (z wyjątkiem pana Zieglanda... no ale dynamit i drzewo? To było pewne, że coś pójdzie nie tak). Wracając do miłego pana z Chorwacji... w końcu szczęście wróciło do niego w postaci $1 000 000, które wygrał na loterii. To daje nadzieję, że nawet najgorszemu pechowcowi na Ziemi los może zacząć sprzyjać. Tą optymistyczną myślą chciałbym zakończyć dzisiejszą notkę. Howgh!
Ciekawe czemu po wpisaniu "stained pants" w Google wyskoczyło m.in. to zdjęcie.
Dzisiejszy wpis jest swego rodzaju listą TOP3 największych pechowców, którą chcę rozpocząć kategorią "warte wzmianki". Otóż żył sobie pod koniec dziewiętnastego stulecia pan o imieniu Henry Ziegland, który zerwał ze swoją dziewczyną. Ona reagując jak każda typowa nastolatka w XIX wieku popełniła samobójstwo co "odrobinę" poruszyło jej brata. Wkraczając na drogę, która do złudzenia przypomina kiepski dramat brat naszej denatki postanowił się zemścić strzelając panu Zieglandowi w twarz z preferowanym skutkiem śmiertelnym, po czym on też popełnił samobójstwo (a nie mówiłem? kiepski dramat jak się patrzy). Ale Ziegland nie zginął... kula tylko otarła się o jego twarz i utkwiła w drzewie.
Wiele lat później Henry postanowił ściąć to drzewo, lecz stawiło ono wyjątkowy opór. Co zatem zrobił nasz bohater? Użył dynamitu by wysadzić konar. Jak wszyscy się już pewnie domyśliliście pocisk, który utkwił w drzewie został wyrzucony z ogromną siłą... w czaszkę Zieglanda. Cóż.. pan Henry nie oszukał przeznaczenia...
W przeciwieństwie do państwa Cairns-Lawrence, którzy co rusz wymykają się z objęć Śmierci. Musicie bowiem wiedzieć, że Jason i Jenny Cairns-Lawrenceowie nie tylko są magnesem na pecha - przyciągają też terrorystów. Wszystko zaczęło się 11 września 2001, gdy będąc w pobliżu World Trade Center przeżyli koszmar NAJWIĘKSZEGO w historii ataku terrorystycznego. Ale co tam.. Nowy Jork rocznie przyciąga 47 milionów turystów z całego świata, więc to mógł być każdy z nas prawda? Prawda... ale dla tego małżeństwa to nie był jeszcze koniec ponieważ Śmierć miał nowy plan.
Jason i Jenny w lipcu 2005 znaleźli się w Londynie podczas niesławnych zamachów (NAJWIĘKSZYCH w historii Anglii) na system komunikacji miejskiej. Jak się okazało i tym razem pokrzyżowali plany Mrocznemu Kosiarzowi, który wrócił do fazy planowania. Wiem, że wydaje się wam że to statystycznie bardzo prawdopodobne, że w dwóch tak wielkich miastach MUSIAŁ się znaleźć ktoś kto by uczestniczył w tych dwóch zamachach. Przyznałbym wam rację gdyby nie...
Ratuj się kto może! Do miasta przyjechali Jason i Jenny!
... kolejny zamach, w którym uczestniczyli trzy lata później. Nieszczęśliwym miejscem tym razem okazał się Bombaj, gdzie w NAJWIĘKSZYM zanotowanym ataku terrorystycznym w tym kraju od kul i wybuchów zginęły setki ludzi. Ja w tym momencie zacząłbym podejrzewać, że padłem ofiarą klątwy Voodoo (choć ta doktryna religijna ostatnio niestety uległa popkulturze).
Na drugim miejscu uplasował się pan Tsutomu Yamaguchi (dla ułatwienia połączyłem jego imię i nazwisko i będę go nazywał Tamagochi). Dnia 6 sierpnia 1945 roku Tamagochi został wysłany w delegację do Hiroszimy. Jak łatwo się domyślić ledwo wysiadł z pociągu gdy 2 kilometry dalej na miasto spadła bomba atomowa nadając słowu "rozwałka" nowe znaczenie. Rozerwała biedakowi bębenki uszne i tymczasowo go oślepiła. Po spędzeniu nocy w schronie Tamagochi postanowił wrócić do domu i zdać relację szefowi (stało się coś takiego a on myślał o pracy?!). No więc po krótkim zastanowieniu wyruszył w podróż do domu znajdującego się...
... w Nagasaki.
Pogoda na dzisiaj: lekko zachmurzone i bezwietrzne niebo sprzyjające zrzuceniom bomb.
Chwilę po przybyciu Tamagochiego, dwa kilometry od miejsca jego pracy spadł "Grubas" (pierwsza bomba nazywała się "Maluszek"... halo panowie! Ktoś ma tu niepokolei w głowie!) obracając w perzynę większość miasta i tapetując ściany obrysami ludzi złapanych w pole rażenia. Nasz dziarski japończyk stał się w ten sposób jedyną osobą na świecie, która przeżyła dwa wybuchy nuklearne. O dziwo nasz bombo-odporny kumpel dożył sędziwego wieku 93 lat (zmarł rok temu w styczniu). Gdyby na jego miejscu był jakiś Amerykanin to po wchłonięciu takiej dawki radiacji pewnie by się zamienił w jakiegoś Super Herosa (albo superłotra, który będzie walczył z Supermanem.)
Naszym ostatnim pechowcem jest niejaki Frane Selak z Chorwacji. Chyba najłatwiej będzie jeśli wymienię jego przypadki od myślników:
- Podróżując do Dubrownika jego pociąg się wykoleił i wpadł do lodowatej rzeki (był styczeń). Selak wyszedł z niego z "tylko" złamaną ręką i otarciami.
- Gdy leciał samolotem drzwi wypadły z kadłuba wysysając go na zewnątrz. 19 osób zginęło. Selak cudem wylądował na stogu siana (myślałem, że to tylko w bajkach się zdarza)
- Jechał autobusem, gdy kierowca stracił kontrolę nad pojazdem i wpadł do rzeki. 4 osoby zginęły. Selak w tym momencie stał się żywym symbolem "wal się" skierowanym ku Śmierci.
- Uciekł z samochodu, po tym jak zapaliła się pompa paliwowa. Cały samochód spłonął w kilka sekund.
- Kolejny jego samochód stanął w płomieniach, które dostały się przez wywietrzniki do środka paląc włosy na jego głowie (wam też się wydaje, że Śmierć nie ma wyobraźni?)
- Potrącił go autobus.
- Starając się uniknąć zbliżającej się ciężarówki zjechał samochodem z klifu. On sam wylądował na drzewie a samochód spadł 300 metrów niżej i wybuchł (Znowu.. czy takie rzeczy nie powinny się dziać tylko w kreskówkach?)
Ale wiecie co? Przypadek pana Selaka (jak i większości przestawionych ludzi) pokazuje, że jednak istnieje coś takiego jak "szczęście w nieszczęściu". Zacznijmy od tego, że każdy przeżył (z wyjątkiem pana Zieglanda... no ale dynamit i drzewo? To było pewne, że coś pójdzie nie tak). Wracając do miłego pana z Chorwacji... w końcu szczęście wróciło do niego w postaci $1 000 000, które wygrał na loterii. To daje nadzieję, że nawet najgorszemu pechowcowi na Ziemi los może zacząć sprzyjać. Tą optymistyczną myślą chciałbym zakończyć dzisiejszą notkę. Howgh!
poniedziałek, 3 stycznia 2011
Kącik złośliwości: 3D.
Do napisania tej notki zainspirowała mnie reklama 3D Sony, którą widziałem wczoraj przed seansem filmu "Tron: Dziedzictwo" (o którym też nie omieszkam szerzej wspomnieć). Otóż przed wyświetleniem owej reklamy zostałem poinformowany przez stosowny napis bym założył gogle 3D i delektował się uczuciem bycia "tam". Po kilku sekundach coś przestało mi pasować i chcąc się upewnić rzuciłem moim uzbrojonym w podwójne okulary okiem
Tak mniej-więcej wyglądam jak założę okulary na okulary.
na Patrycję, która już zdjęła swoje okulary i z kpiącym uśmiechem dalej zaczęła oglądać reklamę która jak się okazało była w 2D. W moim subiektywnym odczuciu filmy w 3D są jak ta reklama - oszukane.
Zacznijmy od tego, że ogromny ogrom filmów wyświetlanych w trójwymiarze tak naprawdę nie jest trójwymiarowy. Kręcone są tradycyjnymi metodami i dopiero podczas post-produkcji przetwarzane są na trzeci wymiar. No bo kurcze po co wydawać pieniądze na drogi sprzęt do kręcenia filmów skoro można zatrudnić przygarbionych facetów z ich laptopami, którzy za połowę tej ceny sztucznie dodadzą 3D? A wiecie co jest jeszcze gorszego? Sceny kręcone absolutnie tylko po to by pokazać "uuu jakie to wspaniałe jest to 3D". To nic, że przez większość filmu trójwymiarowe są tylko jakieś krzaczki i listki - to mało istotne bo właśnie w naszą stronę wyciąga rękę wokalista Linkin Park i och! jaki on jest ślicznie trójwymiarowy!
Zabierzcie mnie z tego filmu!!
Inną rzeczą, która sprawia że mam ochotę poddać średniowiecznej lobotomii (instrukcja tutaj) ludzi odpowiedzialnych za popularyzację 3D jest fakt, że wciskają nam na siłę coś czego tak naprawdę nie możemy użyć. Gdy będąc w fazie zauroczenia trzecim wymiarem podszedłem do przecudowniastego telewizora ("ma procesor który sam ustala co ma być 3D wow!") by zapytać o jego cenę usłyszałem w odpowiedzi magiczną liczbę: 6600zł. Nie zrażony ceną pytam ile jest okularów w zestawie. "Nie ma żadnych" - usłyszałem od miłego pana sprzedawcy (który się przy tym uśmiechnął z zakłopotaniem), a ja następnie z drżącym sercem zapytałem o cenę jednej pary. Odpowiedź mnie powaliła: 700zł. (teraz to już na szczęście trochę staniało.. akurat do takiej ceny by ciągle pozostać poza zasięgiem statystycznego Polaka) No ale powiedzmy, że kupiliśmy sobie ten cudny sprzęt i chcemy obejrzeć jakiś dobry film. Okazuje się że ich jest tyle, że ślepy rzeźnik zliczyłby to na palcach jednej ręki. Na szczęście na ratunek przychodzą animacje, z tym że po tygodniu widziało się już wszystkie. No a co z telewizją? Nie rozśmieszajcie mnie... W Polsce nie ma w tej chwili żadnego kanału w 3D.
No i po co to kupowałem?!
Dobra.. podejrzewam, że w tym momencie część z was się piekli że nie wspomniałem o "Awatarze". Cóż.. zrobiłem to specjalnie bowiem "Awatar" jest jednym z dwóch filmów, które przełamują wyżej wymienione argumenty. 3D nie jest w nim oszukane, został nakręcony od razu w tej technologii (ba.. nawet kamery filmujące w trzecim wymiarze wynaleźli na jego potrzeby) i, najważniejsze, trójwymiar jest w nim tylko środkiem przekazu a nie głównym wabikiem na zmęczonych życiem widzów, którzy chcą tylko popatrzeć na ładne ruchome obrazki.
Tym drugim filmem jest właśnie "Tron: Dziedzictwo". Pomijam zaskakującą jak na produkcję Disneya dorosłość przesłania i odrobinę zbyt prostą fabułę - w tym filmie najważniejsze są efekty specjalne. A te są świetne! Wizja Sieci (świata w cyberprzestrzeni zaludnionego przez różne programy) jest genialna i zarazem bardzo plastyczna. Piękna stylistyka urzeka już od samych napisów początkowych gdy pojawia się logo Disneya a gdy to wszystko poprzemy muzyką robioną przez Daft Punk otrzymujemy mocno satysfakcjonujący spektakl. A jak w tym filmie prezentują się efekty 3D? Poza odrobinę zbyt ciemnym obrazem (czego się w sumie spodziewać po przyciemnianych okularach?) idealnie wpasowują się w przedstawiony świat. Nie straszą nadmierną nachalnością, nie wymuszają żadnych scen i tak naprawdę są częścią opowieści: tylko sceny dziejące się wewnątrz cyberprzestrzeni są trójwymiarowe, reszta natomiast jest prezentowana w 2D. To jest tak genialne rozwiązanie, że aż twórcy musieli umieścić na początku filmu stosowny tekst by widzowie nie zastanawiali się czy im przypadkiem okulary nie szwankują.
Jest też nowy kinowy madafaka: Rinzler.
Zatem podsumowując: "Tron: Dziedzictwo" jest filmem bardzo wartym obejrzenia (na osobne pochwały zasługują Michael Sheen za postać Castora i Jeff Bridges za jego podwójną rolę) pod warunkiem, że nie spodziewacie się odkrywczej fabuły tylko fantastycznych efektów. A co do 3D... panowie producenci przestańcie nam na siłę wciskać byle szajs z magicznym znakiem 3D! Trzeci wymiar nie musi być zły ale to jak jest obecnie wykorzystywany woła o pomstę to braci Lumiere! A sukcesu "Awatara" i tak nie powtórzycie!
PS. Jeśli tak będzie wyglądało Toy Story 4 to ja w to wchodzę!
Tak mniej-więcej wyglądam jak założę okulary na okulary.
na Patrycję, która już zdjęła swoje okulary i z kpiącym uśmiechem dalej zaczęła oglądać reklamę która jak się okazało była w 2D. W moim subiektywnym odczuciu filmy w 3D są jak ta reklama - oszukane.
Zacznijmy od tego, że ogromny ogrom filmów wyświetlanych w trójwymiarze tak naprawdę nie jest trójwymiarowy. Kręcone są tradycyjnymi metodami i dopiero podczas post-produkcji przetwarzane są na trzeci wymiar. No bo kurcze po co wydawać pieniądze na drogi sprzęt do kręcenia filmów skoro można zatrudnić przygarbionych facetów z ich laptopami, którzy za połowę tej ceny sztucznie dodadzą 3D? A wiecie co jest jeszcze gorszego? Sceny kręcone absolutnie tylko po to by pokazać "uuu jakie to wspaniałe jest to 3D". To nic, że przez większość filmu trójwymiarowe są tylko jakieś krzaczki i listki - to mało istotne bo właśnie w naszą stronę wyciąga rękę wokalista Linkin Park i och! jaki on jest ślicznie trójwymiarowy!
Zabierzcie mnie z tego filmu!!
Inną rzeczą, która sprawia że mam ochotę poddać średniowiecznej lobotomii (instrukcja tutaj) ludzi odpowiedzialnych za popularyzację 3D jest fakt, że wciskają nam na siłę coś czego tak naprawdę nie możemy użyć. Gdy będąc w fazie zauroczenia trzecim wymiarem podszedłem do przecudowniastego telewizora ("ma procesor który sam ustala co ma być 3D wow!") by zapytać o jego cenę usłyszałem w odpowiedzi magiczną liczbę: 6600zł. Nie zrażony ceną pytam ile jest okularów w zestawie. "Nie ma żadnych" - usłyszałem od miłego pana sprzedawcy (który się przy tym uśmiechnął z zakłopotaniem), a ja następnie z drżącym sercem zapytałem o cenę jednej pary. Odpowiedź mnie powaliła: 700zł. (teraz to już na szczęście trochę staniało.. akurat do takiej ceny by ciągle pozostać poza zasięgiem statystycznego Polaka) No ale powiedzmy, że kupiliśmy sobie ten cudny sprzęt i chcemy obejrzeć jakiś dobry film. Okazuje się że ich jest tyle, że ślepy rzeźnik zliczyłby to na palcach jednej ręki. Na szczęście na ratunek przychodzą animacje, z tym że po tygodniu widziało się już wszystkie. No a co z telewizją? Nie rozśmieszajcie mnie... W Polsce nie ma w tej chwili żadnego kanału w 3D.
No i po co to kupowałem?!
Dobra.. podejrzewam, że w tym momencie część z was się piekli że nie wspomniałem o "Awatarze". Cóż.. zrobiłem to specjalnie bowiem "Awatar" jest jednym z dwóch filmów, które przełamują wyżej wymienione argumenty. 3D nie jest w nim oszukane, został nakręcony od razu w tej technologii (ba.. nawet kamery filmujące w trzecim wymiarze wynaleźli na jego potrzeby) i, najważniejsze, trójwymiar jest w nim tylko środkiem przekazu a nie głównym wabikiem na zmęczonych życiem widzów, którzy chcą tylko popatrzeć na ładne ruchome obrazki.
Tym drugim filmem jest właśnie "Tron: Dziedzictwo". Pomijam zaskakującą jak na produkcję Disneya dorosłość przesłania i odrobinę zbyt prostą fabułę - w tym filmie najważniejsze są efekty specjalne. A te są świetne! Wizja Sieci (świata w cyberprzestrzeni zaludnionego przez różne programy) jest genialna i zarazem bardzo plastyczna. Piękna stylistyka urzeka już od samych napisów początkowych gdy pojawia się logo Disneya a gdy to wszystko poprzemy muzyką robioną przez Daft Punk otrzymujemy mocno satysfakcjonujący spektakl. A jak w tym filmie prezentują się efekty 3D? Poza odrobinę zbyt ciemnym obrazem (czego się w sumie spodziewać po przyciemnianych okularach?) idealnie wpasowują się w przedstawiony świat. Nie straszą nadmierną nachalnością, nie wymuszają żadnych scen i tak naprawdę są częścią opowieści: tylko sceny dziejące się wewnątrz cyberprzestrzeni są trójwymiarowe, reszta natomiast jest prezentowana w 2D. To jest tak genialne rozwiązanie, że aż twórcy musieli umieścić na początku filmu stosowny tekst by widzowie nie zastanawiali się czy im przypadkiem okulary nie szwankują.
Jest też nowy kinowy madafaka: Rinzler.
Zatem podsumowując: "Tron: Dziedzictwo" jest filmem bardzo wartym obejrzenia (na osobne pochwały zasługują Michael Sheen za postać Castora i Jeff Bridges za jego podwójną rolę) pod warunkiem, że nie spodziewacie się odkrywczej fabuły tylko fantastycznych efektów. A co do 3D... panowie producenci przestańcie nam na siłę wciskać byle szajs z magicznym znakiem 3D! Trzeci wymiar nie musi być zły ale to jak jest obecnie wykorzystywany woła o pomstę to braci Lumiere! A sukcesu "Awatara" i tak nie powtórzycie!
PS. Jeśli tak będzie wyglądało Toy Story 4 to ja w to wchodzę!
Subskrybuj:
Posty (Atom)